wtorek, 22 czerwca 2010

Chwile w Chile

Po calonocnej podrozy z Arequipy do Tacny postanowilismy pojsc za ciosem i bez przystankow i noclegow od razu udac sie do Chile. Z Tacny wzielismy tzw. colectivos, czyli samochod z kierowca, ktory nas przewiozl przez granice Peru – Chile i odwiozl do pierwszego miasta – Arica. Tam podjelismy decyzje, ze jednak nie zostajemy na noc, tylko jedziemy dalej, zeby troche chociaz skrocic droge do Santiago i nie jechac ponad 30 godzin non stop. Zakupilismy wiec bilety do Iquiqe , ktore lezy 6 godzin autobusem na poludnie od Ariki. Dojechalismy tam poznym popoludniem, i od razu zakupilismy bilety na nastepny dzien do Valparaiso. Rozpoczelismy poszukiwania jakiegos miejsca do spania i niebawem juz odpoczywalismy w hostelu. Niedlugo, gdyz mielismy tylko niecala dobe na zobaczenie miasta. Co prawda zwiedzanie pozostawilismy na nastepny dzien, ale chcielismy cos zjesc, a przede wszystkim zrobic pranie. Znalezlismy pralnie i udalismy sie na poszukiwanie restauracji. W chile najlepiej i najtansze zarcie jest w lokalnych knajpach, wiec nie korzystalismy z ofert restauracji, tylko od razu udalismy sie do barow serwujacych ryby i owoce morza – tradycyjne czilijskie jedzenie. Trafilismy do obskurnej knajpy, ktora wygladala jakby ja zywcem wyjeto z lat 70tych. Ceraty na stolikach, pani zarcie wyjmuje z okienka a po scianach biegaja karaluchy:) Karaluchy odkrylismy dopiero po zlozeniu zamowienia, wiec zostalismy tam:) i to byl najlepszy wybor jakiego moglismy dokonac, bo jedzenie bylo niebianskie. Kazdy z nas zamowil cos innego,zebysmy mogli sprobowac kilku specjalow, jednak wszystkie potrawy zawieraly jakies morskie zyjatka. Michcio mial “ceviche”, ktore jest potrawa przyrzadzona z surowej ryby marynowanej w soku z limonek i doprawione kolendra, Marta zajadala sie gulaszem z owocow morza, Seba tradycynie bezpiecznie smazona rybka, a ja “paila marina” - czyli rosol smierdzacy ryba, a zamiast kurczaka rozne muszelki z zawartoscia:)

 Deptak w iscie "kowbojskim" stylu w Iquique.

Nastepny dzien rozpoczelismy od pysznej kawy i ciastka w centrum miasta, po czym poszlismy w koncu nad ocean. Pierwszym widokiem ktory napotkalismy byly ohydne, wielkie ptaki.

 Brzydki ptak, sztuk 1.

Poszlajalismy sie troche i pochodzilismy nad oceanem, popatrzylismy na surferow i poszlismy z powrotem w kierunku centrum. Weszlismy w uliczke, w ktorej natychmiast poczulismy sie jakby ktos nas przeniosl w czasie na dziki zachod. Zjedlismy tam obiad i powoli musielismy ruszyc sie na dworzec, zeby zlapac autobus do Valparaiso. Podroz tam byla dluga, ale dosc szybko nam te 26 godzin uplynelo.
W Valparaiso zatrzymalismy sie w bardzo fajnym hostelu “Casa Valparaiso”, dobre warunki, dobre sniadanie, fajni wlasciciele. W pierwszy dzien pozwiedzalismy troche to urocze miasto, ktorego kazda dzielnica jest polozona na innym wzgorzu.

 Lewackie murale w Valparaiso z Salvadorem Allende.

Wieczorem wlasciciele przygotowali dla gosci w hostelu ceviche i wino. Po kolacji natomiast poszlismy do lokalnego baru, w ktorym tego wieczoru byla muzyka na zywo. Nastepnego dnia poszlismy do “Villa Sebastiana” - domu (a teraz muzeum), w ktorym mieszkal Pablo Neruda, slynny w Chile pisarz – laureat nagrody Nobla.

 "Janosikowi" w Sebastianie :)

Miedzynarodowe centrum trzesien ziemi i tsunami - Valparaiso.

Kolejnego dnia rano nadszedl kres naszej przygody z Sebastianem. On skierowal sie juz do Santiago, a my (w zwiazku z tym ze udalo nam sie przelozyc o 4 dni bilety lotnicze) udalismy sie na kilka dni w glusze. Ritoque Raices to hostel na plazy, skad do najblizszej wioski trzeba bylo isc 2 godziny na nogach. Przez 3 dni, ktore tam spedzilismy rozegralismy niezliczona liczbe meczow tenisa stolowego, pobiegalismy po plazy (co po spedzeniu ponad miesiaca na wysokosci ok. 3tys. metrow bylo dla nas pestka:)), przeczytalismy ksiazki itp. Czyli totalny odpoczynek i prawie nicnierobienie:)

 I tak przez caly czas...

Tym razem w hamaku Jarta, ale walka o te newralgiczne miejsca byla bardzo zacieta!

Nastepnie udalismy sie juz w kierunku Santiago, gdzie spedzilismy 3 dni przed wylotem na Wyspe Wielkanocna. Nie robilismy wiele w Santiago, wspielismy sie na gore, z ktorej byl piekny punkt widokowy.

 Pozowalem na death metalowca... Chyba wyszlo.

Smog wawelski nad Santiago.

Jest to pieknie polozone, u stop Andow miasto. Wlasnie z tej gory perfekcyjnie widac bylo drapacze chmur na tle osniezonych szczytow. Jednak jedna rzecz, bardzo wazna dla przyszlosci Jarty i swiatowej fotografii jest warta odnotowania. Mianowicie Jarta odnalazla swoje przeznaczenie, a dokladnie do czego zostala stworzona i co po powrocie z podrozy chce w zyciu robic – fotografowac. Otoz, postanowila otworzyc Uniwersytet Fotografii Intuicyjnej i Spontanicznej. A wszystko zaczelo sie od napizdzania aparatem gdzie popadnie i o dziwo kilka zdjec bylo lepszych, niz robione tradycyjnymi metodami :)

Aga