niedziela, 28 lutego 2010

"Chcialbym umrzec jedzac argentynskiego steka..."

Tak w skrocie mozna podsumowac metamorfoze jaka przeszedl Seba od momentu wyladowania w Ameryce Lacinskiej. Poczatki byly niesmiale... Oczywiscie poczatki w sensie kulinarnym, bo o matrymonialnych kwestiach cicho, sza! Moze kiedys zechce ujawnic wszystkie pikantne szczegoly... ;)
Seba zaczynal od tradycyjnych frytek z "bezpiecznym" europejskim kurczakiem, jednak z kazdym dniem coraz bardziej rozkrecal sie, a wraz z nim jego podniebienie i zoladek. Zdarzaly mu sie oczywiscie, jak kazdemu, wpadki typu hamburger zjedzony przed meczem, zamiast argentynskiego choripana (bula z genialnie pieszczaca kubki smakowe argentynska kielbaska chorizo z grilla). Jednak dzisiejsze zdanie wypowiedziane przez niego bez watpienia zasluguje na umieszczenie w tytule posta!
Pisanie zaczalem moze troche od d... strony, bo od wydarzen sprzed chwil zaledwie kilku, ale jakze wazkie byly to chwile... Agusia lezy i ledwo moze mowic po zjedzeniu deski serow, wedlin i kilku kesow bife lomo i bife de chorizo, zapitych czerwonym piwem o jakze pociagajacej nazwie Patagonia. Ja mowic nie musze bo pisze, ale tez niewiele bym powiedzial, bo wciagnalem na oko polkilogramowego bife de chorizo plus wyzej wspomniana Patagonia. Seba pojechal mniejszym, ale jakze smacznym kalibrem - pol porcji bife lomo plus Quilmes Cristal. Wszystko to w lokalu oddalonym, a moze raczej lepiej zabrzmi gdy napisze "przyblizonym" do naszego hostelu o 10 metrow.... Po takiej porcji miesno-serowej kolacji wiekszosc Europejczykow zasnelaby pewnie przy stole, ale my jestesmy w Argentynie juz prawie 2 tygodnie, wiec postanowilismy z Seba powalczyc dalej! A co?! Agusia, ktora zerka mi przez ramie (tradycyjnie, jako glowny Edytor tekstow ;)), stwierdzila ze na samo wspomnienie tego co wlasnie opisuje robi jej sie srednio smacznie :) No ale my twardzi bylismy i po deserze jeszcze zamowilismy. Porwalismy sie na nalesniki z dulce de leche oraz salatke owocowa z galka lodow z truskawki, fikusnie zwanej tutaj frutilla.
Zniszczylismy sie strasznie i teraz w ciszy kontemplujemy swoje grzechy, a wlasciwie jedne grzech ciezki, bo obzarstwo w przeciwienstwie do glupoty moze bolec...
Oddzielnym tematem przy okazji wspomnianego wyzej dulce de leche jest stosunek dulce de leche do Seby i Seby do dulce de leche. Ten pierwszy jest generalnie obojetny i mozna go pominac, wiec nie bede sie nad nim zbytnio rozwodzil. Drugi natomiast jest bardzo ciekawym zjawiskiem, wystepujacym mniej wiecej na obszarze rozciagajacym sie na poludnie od brazylijskiego Foz do Iguacu i na polnoc od Antarktydy. Podmiotamii tego stosunku sa Seba, znany kiedys jak El Diablo albo Witcher, a teraz jako Dulce de Leche, oraz dulce de leche we wlasnej osobie. To co dulce zrobilo z Seba jest dla nas po prostu nie do pojecia. Seba zostal przez nie owladniety i nie moze mu sie oprzec. Gdy tylko pojawia sie ono w zasiegu jego wzroku, od razu ich stosunek musi byc skonsumowany. Natomiast to co Seba robi z dulce jest nie do pojecia chyba dla nikogo :) Dulce z piwem i oliwkami? Czemu nie! Tylko nie probujcie tego w domu ;)

Troche spraw sie nazbieralo od ostatniego posta. Przede wszystkich siedzimy w Buenos Aires. Rozkoszujemy sie miastem i lenistwem przed ostrymi ;) trekkingami i jesienna pogoda Patagonii. Jestesmy tutaj juz ponad tydzien i stwierdzilismy, ze tydzien zdecydowanie wystarczylby na wszystkie atrakcje w okolicy. Musze jednak zaznaczyc, ze nie jestesmy, przynajmniej ja i Aga, wielbicielami turystyki "miejskiej", wolimy raczej dzicz, gory, lasy, pola, dwory i inne "zewnetrza".
Miasto powitalo nas wylewnie. Pierwszego dnia naszego pobytu na dzielnice, w ktorej teraz mieszkamy, czyli Palermo, spadlo 170 mm deszczu. Rozkoszowalismy sie wiec widokiem ludzi brodzacych po pas w wodzie i pozalewanych ulic. Widoczki te mielismy na szczescie tylko w TV, bo jeszcze wtedy mieszkalismy w samym centrum Bs As. Hostel Sudamerica, mimo ze swietnie polozony nie przypadl nam jednak zbytnio do gustu. Nie bede ukrywal, ze glownym czynnikiem, ktory sklonil nas do przeprowadzki byla srednia wieku naszych wspolmieszkancow. Wszystko w hostelu bylo w jak najlepszym porzadku. Bylo bardzo czysto, wygodnie i cicho... No wlasnie, cicho w hostelu... Jesli tego szukacie, to polecamy! Tanio, swietna lokalizacja i spokoj gwarantowany. Klimatu raczej tam nie znajdziecie zadnego, no ale Av. 9 de Julio jest o krok a San Telmo o krokow kilka.
Deszcz padal przez 3 dni z krotkimi przerwami. W czasie jednej z nich wybralismy sie na wycieczke na Plaza de Mayo. To byl nasz drugi dzien w stolicy i pierwszy z przeblyskami slonca, wiec lapczywie szukalismy wzrokiem wszelkich architektonicznych cudow i cudeniek. Oczywiscie nie moglo sie przy tym obejsc bez fotek. W ten wlasnie sposob zaprzyjaznilem sie z jednym z miejscowych. Robilem wlasnie panoramke placu, gdy podjechal do mnie na rowerze od tylu mlodzieniec i chcial skierowac obiektyw mojego aparatu i chyba caly aparat w ogole, w innym kierunku... Mniej wiecej w kierunku swojego domu lub punktu skupu uzywanych aparatow :) Jakos jednak jego perspektywa nie przypadla mi do gustu. Trzymam aparat przewaznie w obydwu rekach i traf chcial ze i tym razem tak bylo. Chlopak zlapal za pasek od aparatu, ktory trzymalem widac mocniej niz mu sie wydawalo. Jesli to czyta, to przepraszam, ze tak mocno. Dlaczego przepraszam? Sprobujcie jadac na rowerze, zlapac jedna reka i zabrac ze soba w dalsza droge latarnie albo znak drogowy... Aparat zostal w moich rekach a niedoszly fotoamator grzmotnal o asfalt. Z dosc duzym zaskoczeniem ogladalem jak koles zbieral sie dluzsza chwile do dalszej jazdy. Spokojnie robilem zdjecie patrzac w wizjer, poczulem szarpniecie za pasek, opuszczam aparat a tu koles lezy przede mna na rowerze. Dopiero po chwili do mnie dotarlo, ze przyjechal z tylu i co mial w planie. Nie musze juz chyba nawet dopisywac jaka jest dobra rada na przyszlosc, jesli planujecie robienie zdjec...
Kolejna rada z cyklu dobrych: w taksowkach sprawdzajcie co wam wydaja, zreszta nie tylko w taksowkach... Rada powstala dzieki Marcie, ktora za kurs taksowkarzowi zaplacila 65 pesos mimo, ze licznik wskazal tylko 25. Uprzejmy taksowkarz wydal naszej drogiej Marcie reszte w 4 banknotach po 20 pesos, a jako ze kobieta w taksowce pozno w nocy budzi bardzo serdeczne uczucia, to 2 z nich byly swiezutenkie - prosto z domowej drukarki :) Niestety, prawda wyszla na jaw dopiero dnia nastepnego rano - czyli kolo poludnia, po odzyskaniu 100%owej czujnosci przez szanowna pasazerke :) Probowalismy uplynnic sliski towar w kafejce, ale pan kelner kulturalnie wytlumaczyl nam, ze taxi - falso i ze on woli uzywane pieniadze ze znakiem wodnym :)

Pozno juz, a przyjemne ciepelko rozchodzi sie coraz bardziej z brzuszka po calym ciele, wiec kolejny post o Bs As i naszych w nim przygodach juz wkrotce!

Michal pishtacowsky

c.d.n.

czwartek, 18 lutego 2010

Kilka praktycznych informacji...

... jeżeli ktoś będzie chciał się wybrać do Ameryki Południowej.

Może jeszcze trochę za wcześnie, aby robić jakieś podsumowania, ale zrobię to z naszej perspektywy i pierwszego przystanku w Rio. Poza tym jeżeli nie zrobię tego na bieżąco wiele informacji mogę zapomnieć w natłoku wrażeń ;)
Jeżeli miejscem od którego rozpoczynacie swoją podroż jest Rio de Janeiro, to najlepiej wziąć jak najwięcej rzeczy ze sobą (chyba że nie liczycie się z budżetem). Ja kierowałam się zasadą, że wszystko można kupić w każdym z miejsc w którym będziemy i jest to prawdą, ale przepłaca się ponad dwukrotnie (lub więcej) za każdą rzecz w Rio. To co w Polsce można kupić za grosze, w Rio kosztuje dziesiątki Euro. Proponuję więc spakować pidżamy, kremy z filtrem UV, kosmetyki, czapeczki lub chustki na głowę, każdą najmniejszą rzecz jaka może się przydać. Po zakończeniu podróży napiszę jak wyglądała nasza paklista na 10 miesięcy( dla mężczyzn i dla kobiet), czyli co i jak spakować, aby mieć wszystko co potrzeba i nie dźwigać więcej niż 12 kg na plecach, a przy okazji wyglądać ładnie i schludnie :) Wersja oczywiście dla backpackerów, inaczej sytuacja wygląda, jeżeli jedziecie na wczasy z walizką;) Jeżeli ktoś potrzebuje informacji wcześniej nie wahajcie się pisać na maila.
Sytuacja wygląda inaczej np. w Argentynie, gdzie wszystko jest dostępna i tanie.

Podróżowanie jest bezpieczne, jeżeli przestrzega się kilku zasad i nie prowokuje strojem, wyglądem i zachowaniem. W tej sytuacji minimum pozwala zachować maximum bezpieczeństwa. Oczywiście nie da się przewidzieć wszystkiego, ale to dotyczy tak samo wszystkich krajów świata, również Polski. Dlatego też wychodząc na ulice Rio ubieramy się podobnie do tubylców i w miarę skromnie, nie wyjmując metek Armani na zewnątrz ;) Spędzić pierwszy dzień na plaży i opalić się co pozwoli wtopić się w tłum ;) nie obwieszać się biżuterią, bez zegarków, widocznych saszetek ( polecić mogę za to saszetki wewnętrzne, które są płaskie i zakłada się je pod ubranie bezpośrednio przy ciele). Dobrym pomysłem są krótkie szorty turystyczne z wieloma kieszeniami, gdzie można włożyć pieniądze i dokumenty. W Rio obowiązkowe jest noszenie przy sobie przynajmniej kopii paszportu. Czasami bezdomni podchodzą i proszą o pieniądze. Dobrze więc mieć jakieś drobne monety luzem w kieszeni, bez konieczności wyciągania porponetki i prowokowania jej zawartością. Oddanie 1 reala nie nadwyręży budżetu, a gwarantuje bezpieczeństwo. Sugerowałabym ostrożność w fotografowaniu bezdomnych. Bezpardonowe bieganie z aparatem wśród nich nie jest dobrym pomysłem. W najlepszym wypadku na dalszą część podróży nie będziesz miał aparatu. Dyskretnie, kiedy śpią lub jesteś pewny że nie widzą.
Poza tym otwartość w kontaktach, nieunikanie tubylców i uśmiech - nawet przy nieznajomości języka są zawsze pomocne :)
W jednym zdaniu: jeżeli nie szlajasz się po zmroku i nie wyglądasz jak choinka możesz spokojnie rozkoszować się urokami podróży :)

wtorek, 16 lutego 2010

Viva la woda loca – Cataratas de Iguazu

Tablica informacyjna w hostelu wskazywała ze miał to być dzień deszczowy i pani argentyńska pogodynka nie myliła się – słońce zostało w Rio. Chmury zebrały się nad nami, podobnie jak w Irlandii zbierają się nad nami praktycznie codziennie z małymi wyjątkami,...wilgotność powietrza sprawiała że się do siebie kleiliśmy bardziej niż zwykle – Michaś do Agi i odwrotnie (z wyboru) a ja do Seby i Seba do mnie (trochę z przymusu;-) śniadanie smakowało wszystkim, nawet Sebie, a kolejka do wyciskarki soku ze świeżych pomarańczy nie miała końca – przynajmniej ja nie widziałam i pocieszyłam się szklanką wody. Dulce de leche na świeżej tostowanej bagietce – niebo w gębie, jak jesteście koneserami krówek – to jest taka wersja kosmicznie delikatna i rozpływająca się w ustach...wielbiciele czekolady, nie macie szans...
Jeśli chodzi o dojazd na same wodospady – nie był on zbyt skomplikowany – autobus z dworca w Puerto pod same drzwi bramy parku Cataratas de Iguazu. Jak za 10 argentyńskich pesos 'return' serwis był topowy a pan kierowca bombowca rozwijał warpowe prędkości, wyprzedzając niejeden samochód osobowy z pewnością Sandry Bullock w speed. Przeżyliśmy wszyscy. Zakupiliśmy bilety do parku – cena dla gringos 85 pesos oraz bilety na przygodę – przejazd jeepem przez dżunglę plus wycieczka łodzią motorową ot tak pod same wodospady, czemu nie! Jeśli mogę polecić to koniecznie polecam łódź, trochę mniej jeepa, bo atrakcji zbyt wielu w dżungli nie było, oprócz kilku informacji od pani przewodnik oraz paru żarcików pana z Singapuru na ławeczce obok, no i oczywiście lejącego się strumieniami deszczu i Seby w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym.....!!!
Niestety nie przejaśniło się, choć polska pogodynka Aga przewidziała ze słonce wyjdzie za 15 minut. Nie wyszło. Przypuszczam, że pogoda nie była wliczona w cenę biletu. A szkoda. Jak już wsiedliśmy na jeepa to oberwała się chmura, po raz kolejny, i się rwała aż do momentu jak wysiedliśmy z łodzi. Nie bardzo umiem ubrać w słowa doświadczenie na łodzi motorowej, w strugach deszczu i podpływanie pod sam wodospad, bo jak język polski kwiecisty jest to Smarta nie nie znalazła jeszcze określenia, które by oddało nasze przeżycia. Najlepiej pokażą to nasze twarze na płytce DVD, którą wspólnie zakupiliśmy. Sami jeszcze nie mieliśmy okazji jej obejrzeć. Jak już wspomniałam, słonce nas zaszczyciło swoją obecnością chwile po zejściu z łodzi – za co wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni - jako amatorscy wielbiciele fotografii. Nawet Seba wyjął swój sprzęt i wzbudzał zazdrość przypadkowych przechodniów...;-) a nawet lokalnych zwierząt, które oblazły jego plecak i nie chciały zejść, nieśmiałe 'sio, sio' nie zrobiło na nich najmniejszego wrażenia. Do tej pory nie znaleźliśmy na nie nazwy (choć nasza średnia z biologii 'cztery' do czegoś zobowiązuje).
Po przeżyciach pod majestatycznymi wodospadami, zabraliśmy się za fotografowanie przyrody i wody płynącej ze wszech stron. Pogoda spojrzała na nas przychylniejszym okiem i słonko dopisało praktycznie do samego końca naszej jednodniowej przygody z magicznymi siłami natury. SEBA NIE LUBI OLIWEK I FLACZKÓW! WŁASNIE SIĘ DOWIEDZIELIŚMY – taka mała dygresja....
Niebo ubrało się dla nas w najpiękniejsze kolory i tęcze wyglądały zewsząd. Ja nawet zrezygnowałam ze swojego ulubionego piwa, żeby stuprocentowo skupić się na rzeczywistych doznaniach przyrodniczych. Na deser wybraliśmy się nad Gardziel Diabła – gdzie padało 'od dołu', z lewa i prawa i przez chwilę z góry też, choć krótko. Ten nasz 20 minutowy pobyt przy Gargantea de Diablo jest totalnie nie do opisania, nie do rozpoznania na zdjęciach i w 3D. Efekty wizualne, efektu audio i efekty fizycznego obcowania z 'aqua' sprowadzają się do użycia polskiego dosadnego 'ja pierdolę'. Mama Zofia polonistka nie będzie tu ze mnie dumna, ale czai o co cho!;-)
na tym zakończę wypocone w wysokiej wilgotności i przy dużym spożyciu browara przemyślenia.
Puenta: get your arses here my friends!!!

Cataratas de Iguazu



 



 



 


  


  


  


  


  

  


  

  

  

  

  

 



Argentyna ehhhhh....

W sumie na tym westchnieniu pełnym podziwu można by było zakończyć opis tego, co do tej pory przeżyliśmy i zobaczyliśmy w tym kraju. Od zawsze chciałem odwiedzić Argentynę i teraz spełnia się moje marzenie. Ze wszystkich zaplanowanych państw do odwiedzenia, to właśnie na Argentynę czekałem najbardziej, no i teraz wreszcie tu jestem. Po prostu ekstaza!

Dorzucę jeszcze tylko kilka słów o naszym ostatnim dniu w Rio, bo był to przecież 12 lutego - początek karnawału. Od samego rana dookoła hostelu, na głównym placu w Lapy zbierali się ludzie, pojawiały się coraz to nowe stragany i stoiska z wszelakimi dobrami spożywczo-imprezowymi. Im bliżej zmroku tym więcej ich było i robiło się coraz ciaśniej. Po zmroku to już było czyste szaleństwo. Tłumy ludzi były po prostu wszędzie pląsając w rytm samby, której dźwięki emitowała jeżdżąca dookoła dzielnicy ciężarówka. Za tym wesołym pojazdem podążał sznur tancerzy. Nie byli to profesjonalni tancerze z pięknymi strojami, ale zwykli ludzie, każdy mógł się przyłączyć do tej ulicznej zabawy. To właśnie było piękne, bo będąc na ulicy, mimo potwornego tłoku czuło się radość i bezpieczeństwo. Ludzie po prostu uśmiechali się i bawili się ze sobą.
Jakoś przecisnęliśmy się przez ten rozentuzjazmowany tłum i udaliśmy się w kierunku Avenida Rio Branco - centralnej ulicy miasta. Była tam rozstawiona scena a z niej oczywiście płynęły dźwięki samby granej na żywo przez czarnoskóry band. Do tego dochodził śpiew podstarzałej gwiazdy samby, która dawała czadu na scenie na bosaka. Nie trwało zbyt długo zanim daliśmy się porwać tym gorącym rytmom i wtopiliśmy się w tańczącą gawiedź. Prym w tańcu wiodła Jarta, która robiła furorę wśród Brazylijczyków! Nawet Sebastian dał się w końcu porwać temu szaleństwu i zaczął kręcić pupą i nóżkami. Istne szaleństwo!!! Karnawał uliczny w Brazylii, to jest coś co każdy powinien przeżyć!

Niestety zabawa nie bardzo mogła dla nas potrwać do samego rana, bo rano mieliśmy złapać busa (auto) do Foz do Iguacu. Polegliśmy w okolicach 2 w nocy, ale straty w ludziach były... Jarta poległa o czasie nie znanym nikomu... Może to była 5, może 6... Dzielnie jednak wstała o 8 i na autobus nie spóźniliśmy się ani minutki. Spóźnił się za to Pan Autobus. Jakąś godzinkę... :)

Pierwsze wrażenia z autobusu - jak najbardziej pozytywne! Rozkładane siedzenia z podpórkami pod nogi, które tworzyły dość wygodną leżankę, przyjemny chłód i woda na pokładzie.

Po 5 godzinach wszystko zaczęło wyglądać trochę inaczej... Drogi w Brazylii są generalnie w stanie naszych kochanych polskich. Kierowcy nie przejmują się tym jednak i dają czadu po 90 na godzinę, co w autobusie daje efekt raczej słaby, bo trzęsie się on i podskakuje w każdym możliwym kierunku. Trochę narzekam, bo nasza podróż to było ponad 1400 km i około 26 godzin, z czego przespać udało mi się tylko jakieś 3... Dziewczyny za to spały po prostu na zawołanie, a Jarta przespała pewnie z 90% trasy, bo mimo, że autobus zatrzymywał się mniej więcej co 2 godziny, to ona była przekonana, że zatrzymał się tylko jeden raz. Ja mogę tylko pozazdrościć ;)
Całą trasę można podsumować jednym hasłem : krakersy i woda.  Tylko w te produkty byliśmy wyposażeni i jak tylko ktoś zaproponuje mi krakersa w ciągu najbliższych 10 lat, to nie ręczę za siebie... :)

Do Foz do Iguacu dotarliśmy nad ranem w Walentynki, czyli nasze ulubione amerykańskie święto ;) Piekielnie szybko złapaliśmy busa do Argentyny i oto jesteśmy w Puerto Iguazu.

Miasto zdecydowanie różni się od tego co widzieliśmy w Brazylii, wydaje się być bardziej europejskie. Jest tu zdecydowanie mniej ciemnoskórych. Widać za to wśród mieszkańców indiańskie rysy plemienia Guarani. Co nas uderzyło, to spokój na ulicy. Jest też jakoś czyściej i wydaje się bezpieczniej, chociaż w Rio po kilku dniach też już czuliśmy się swobodnie. Z dalszymi porównaniami poczekam jednak jeszcze trochę, bo ogromne Rio a maleńkie Puerto Iguazu ciężko porównywać. Na pewno na korzyść Argentyny przemawia natomiast zapach... Ulice przepełnione są wonią grillowanego mięsa, po prostu coś pięknego dla mięsożerców, czyli na przykład nas! :)

Wczorajszy dzień spędziliśmy w Parku Narodowym Iguazu. Przeżyć było mnóstwo. Zwariowana pogoda i piękno wodospadów zrobiły swoje i już chcemy przyjechać tu kolejny raz!

Michał, dumnie zwany pishtaco :)

poniedziałek, 15 lutego 2010

Jeszcze więcej zdjęć :)



Zaległe z favelii - recycling po brazylijsku.



"Wavebreaker", czyli jak Michcio falom się nie kłaniał :)



Romantyczny zachód Słońca na Ipanemie



Girl & boy from Ipanema



Prezentacja hang glidingu nad Rio.



Widoczek z Pao de Azucar na Copacabanę i panoramę południowego Rio

CORCOVADO (czyli po prostu Jezusek z Rio)



Para celebrytów przyłapana przez początkującego paparazzi.



Pocztówkowy widoczek na Pao de Azucar z Corcovado



Cristo Redentor



Cristo vs Pishtaco



Widzisz i nie grzmisz.... :)



Y.M.C.A.???



Grupa uderzeniowa na tle Miasta Boga.



Kolejna favela (w samym Rio jest ich ponad tysiąc) "wklejona" w krajobraz Rio.

DZIEŃ Z ŻYCIA CARIOCAS



Tak wygląda poranek pod Arcos de Lapa...



...a tak...



...i tak wyglądają wieczory i noce. :)



Rozwodowe Jarty ;)



"Tubylcy" dzielnicy Lapa



Schody w artystycznej dzielnicy Rio łączące Lapa z Santa Teresa



Schody do Raju...



"Biały Papa"już jest w Raju...



A to kto?



Na upał najlepszy sok prosto z kokosa.



Transformers znalezione przez Michcia na śmietniku :)


MARACANA



Wejście główne.



Gdzie jest Jarta?



Wiadomo co ;)



Michcio na Maracanie :)



Odpoczywamy jak i gdzie się da ;) tutaj na dworcu w Rio w oczekiwaniu na spóźniony autobus do Puerto Iguazu.