sobota, 24 kwietnia 2010

Puerto Natales + Torres del Paine - fotosy


W Torres del Paine troche wialo...



Poczatkowo humory dopisywaly, po kilku godzinach nie bylo juz tak wesolo ;)



Lodowiec Gray - czesc gigantycznego patagonskiego pola lodowego. Wiatr, deszcz, zimno, czyli miodzio - wysmienity poczatek trekkingu!!



Titanic by sie raczej nie przeslizgnal...



Widoki byly piekne, a rzucane na wiatr i podejscia przeklenstwa byly niewybredne.



Zdobywanie Valle de Frances i towarzyszacy temu wiatr zapamietamy na ZAWSZE!!!



Modlitwy o dobra pogode zostaly ostatecznie wysluchane.



Z cyklu "Pier...e, nie ide!" Przedostatnie podejscie na calym trekkingu.



Trzy granitowe wieze Torres del Paine tuz przed wschodem Slonca. Prawda, ze piekne?!



Let the sunshine in...



Najsssss.... :)



Zakonczenie trekkingu bylo malo oryginalne, ale jakze przyjemne!



Nie wszyscy zdaja sobie sprawe jak wiele szczescia moze dac cieple lozko, posciel i prysznic po 3 nocach w Torres...

piątek, 23 kwietnia 2010

Dalej na polnoc - Salta i San Pedro de Atacama w Chile

Z Mendozy do Salty jechalismy nocnym autobusem linii Andesmar. Mimo kilkakrotnego zwrocenia uwagi tak napizdzal klimatyzacja, ze trzeslismy sie z zimna i nie moglismy spac.
Do Salty zawitalismy tylko na ok 24h, potraktowalismy ja jako przystanek miedzy Mendoza a San Pedro de Atacama w Chile. Dotarlismy do hostelu (hostel In Salta), ktory okazal sie byc uroczym miejscem, i po odespaniu kiepskiej nocnej podrozy ruszylismy cos zjesc i rzucic okiem na miasteczko. Salta jest bardzo ladnym miastem w stylu kolonialnym, szczegolnie centrum i rynek sa bardzo zadbane.Zostalismy tam tylko jedna noc, wiec pozostal pewien niedosyt, ale moze to i dobrze :) Pokrecilismy sie troche po centrum i wrocilismy do hostelu, gdzie wieczorem zorganizowana zostala kolacja dla gosci (za niewielka sume) z muzyka na zywo. Jednak kolacja przeszla nasze najsmielsze oczekiwania, nie tylko samo jedzenie - jego ilosc i jakosc, do tego wino i napoje. Byla swietna muzyka, gosciu na gitarze i pancia ktora spiewala, a do tego czesc artystyczna, najpierw w wykonaniu miejscowych "Gaucho" i dziewek, a pozniej porwali oni do tanca gosci :) zabawa byla swietna.
Nastepnego dnia wczesnie rano pojechalismy na dworzec z zamiarem dalszej podrozy do San Perdro de Atacama w Chile. Mielismy nadzieje, ze uda sie wszystko i wszyscy razem znajdziemy sie w tym samym autobusie, gdyz bilety udalo sie kupic tylko dla dwoch osob. Ale sprytny Pan, ktory sprzedawal nam bilety dzien wczesniej obiecal ze wszyscy wsiadziemy do autobusu i ewentualnie ktos bedzie jechal obok kierowcy. Umowilismy sie z Panem o 6.15 na dworcu i odetchnelismy kiedy sie pojawil :) no ale zabral gdzies Marte, Sebe i Oisina i mieli wsiasc poza dworcem, tak zeby nikt nie widzial, gdyz kasa szla bezposrednio do ich kieszeni:) My poszlismy na stanowisko, z ktorego mial odjechac autobus i kiedy w koncu przyjechal to nam ulzylo, jak zobaczylismy w luku bagazowym plecaki pozostalej trojki :) Tak jak gosciu mowil, zgarnelismy ich juz po wyjezdzie z dworca :)
Podroz autobusem do San Pedro de Atacama byla niezapomniana, po pierwsze ze wzgledu na sama trase,gdzie autokar musial sie wspinac wezykiem nad przepasciami na wysokosc 4000 m, po drugie na odczuwalne przez niektorych skutki choroby wysokosciowej:) Dopiero pozniej dowiedzielismy sie, ze jezeli bedzie sie na takiej wysokosci, to poprzedniego dnia nie wolno jesc miesa i pic alkoholu. Poza tym nalezy zaopatrzyc sie w liscie koki, ktorych zucie bardzo pomaga na dolegliwosci zoladkowe i niesamowity bol glowy, zwiazane z wysokoscia. Sprawdzilam na sobie, to prawda i byc moze jest to jedyne antidotum, ktore pozwolilo mi przetrwac pierwszy tydzien :) Polecam rowniez "mate de coca", napar z suszonych lisci koki, ktorego wszyscy zostalismy fanami - nie tylko ze wzgledu na wlasciwosci prozdrowotne, ale rowniez walory smakowe :)
W San Pedro zatrzymalismy sie w "Hostal Iquisa", gdzie ja poddalam sie chorobie wysokosciowej, a reszta grupy ruszyla organizowac pobyt, co by nie tracic czasu. Nasz plan byl bardzo napiety, mialam noc i przedpoludnie zeby dojsc do siebie. Na szczescie juz nastepnego dnia rano czulam sie duzo lepiej. Po poludniu pojechalismy do Doliny Ksiezycowej i Doliny Smierci. Niesamowite krajobrazy, naprawde jak z ksiezyca!! Wyksztaltowane zostaly przez erupcje wulkanow (ktorych w samych Andach jest ok 2,5 tys, z czego 150 czynnych) i wieloletnia erozje. Zobaczylismy jeszcze zachod slonca w towarzystwie setek innych turystow i wieczorem wrocilismy do San Pedro. Tego samego wieczoru po 22 pojechalismy na obserwacje gwiazd do astronoma, ktory ma 8 wielkich teleskopow i organizuje grupowe obserwacje. Najpierw dostalismy wyklad na temat wszechswiata, pozniej rozpiechrzlismy sie miedzy teleskopami i kazdy mogl pogapic sie na rozne planety i konstelacje, ktore byly widoczne z roznych teleskopow. Na koniec gosciu kazdemu zrobil przez teleskop zdjecie ksiezyca i poszlismy do domu na kubek goracej czekolady.
Bylismy w hostelu po polnocy, a nastepnego dnia o 4 rano podjechal po nas bus ruszylismy 90 km w gore na "Geyers el Tatio". Najwiekszy efekt jest miedzy 6 a 7 rano, kiedy jest juz widno,ale temperatura jeszcze ponizej zera. Wtedy wlasnie woda buchajaca z gejzerow, o temp przekraczajacej 85stopni, stykajaca sie z zimnym powietrzem daje ten niesamowity spektakl. Pozniej odwazylismy sie na kapiel w basenie z goraca woda z gejzerow.Rewelacyjne uczucie, kiedy plywalismy sobie w goracej wodzie, mniej fajnie, kiedy trzeba bylo wyjsc i przebrac sie w temp ponizej zera :) Telepalo nami, jakbysmy byli podlaczeni pod prad :) Na szczescie szybko wyszlo slonce i po chwili nie odczuwalismy juz przerazliwego zimna.
Wrocilismy do hostelu ok poludnia, poszlismy spac na 2 godziny i o 15 mielismy kolejna wyprawe na laguna Cejar,chyba najbardziej slony zbiornik wodny na swiecie. Jest tak slona, ze nie mozna sie w niej zanurzyc:) Bylismy unoszeni na powierzchni jak styropian :) Podobno kapiel w niej odmladza o 10 lat :) Rzeczywiscie nasza Pani przewodnik wygladala jak dziewczynka, a mowila ze codziennie przyjezdza i kapie sie w tej lagunie :)Po 40 min ruszylismy dalej do kolejnej laguny, juz nie slonej, ale za to mozna bylo do niej skakac z wysokosci ok 4 metrow. Tylko Oisin odwazyl sie skoczyc na glowke, reszta wykonala po tzw. bombie :)Pozniej podjechalismy jeszcze na Salar de Atacama, pustynie solna, duzo mniejsza niz Salar de Uyuni w Boliwii, ale otoczona Andami i pieknym widokiem. Dostalismy tam przekaski i po slynnym drinku "pisco sour". Byla to swietna wycieczka, Seba po porannej wyprawie na gejzery zrezygnowal z tego wyjazdu, chcial odpoczac i odespac. A szkoda, gdybym wiedziala co traci zanim wyjechalismy to wyciagnelabym go za uszy :)
Tak dobiegl konca nasz pobyt w San Pedro de Atacama, skad nastepnego ranka ruszylismy na 3 dniowe safari na Salar de Uyuni. Ale o przezyciach z pustyni solnej w Boliwii w natepnym odcinku :)

siostra_Tomka

Ushuaia - fotosy



Striptiz na koncu swiata ;)




To juz jest koniec, nie ma juz nic...




Twardy trekking na Lagune Esmeralda




Nasz pierwszy kontakt z Patagonia byl bardzo pociagajacy wizualnie!




A Esmeralda nie poskapila nam swoich urokow...




Na lodowcu Martial spotkac mozna przykladowo takie okazy fauny...




Mozna tez rozlozyc nogi na sniegu...




Lub zrobic zdjecie do albumu rodzinnego :)




Camino de Guanaco jest, jak sama nazwa wskazuje, raczej dla guanako niz dla ludzi. Niekonczace sie podejscie daje w tylek fizycznie i psychicznie...




Ale za to widoki na poludnie sa pociagajace.















Chociaz Antarktydy dostrzec sie nie udalo, to Ziemia Ognista daje rade!

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Vol 4 i jeszcze duzo przed nami - Bariloche, Mendoza

Z El Calafate pojechalismy dalej na polnoc do Bariloche. Niewielkie miasteczko, polozone nad jeziorem, ludzaco jest podobne do szwajacarskich kururtow. Slynie z produkcji czekoladek. Oferuje wiele atrakcji turystycznych, takich jak jazda konna, rafting, trekking itp., ale ceny sa maxymalnie wywindowane.My podczas czterodniowego pobytu w Bariloche skusilismy sie tylko na jazde konna. Doswiadczenie i to dosyc spore w tej dziedzinie ma tylko Jarta, reszta zalogi obila sobie porzadnie tylki i konie robily sobie z nami co chcialy:)To konie decydowaly kiedy ida, biegna lub kiedy robia sobie przerwe na skubanie trawy. My nie mielismy prawie nic do gadania:)
Mielismy w planie rowniez jazde rowerami, jednak dzien wczesniej obchodzilismy slynne irlandzkie swieto Sw. Patryka i nie wstalismy wystarczajaco wczesnie zeby zdazyc:)
Po leniwym i zbyt dlugim pobycie w Bariloche ruszylismy do Mendozy. Marzylismy, zeby w jednym miejscu pobyc dluzej niz 5 dni i postanowilismy to marzenie zrealizowac w Mendozie. Przyczynil sie do tego rowniez fakt, ze czekalismy na Oisina, ktory mial do nas dolaczyc do Mendozy pod koniec marca. Spedzilismy wiec tam w sumie 11 dni. Nie mam slow, zeby opisac jak bardzo podobalo mi sie w Mendozie. Wszystko bylo tak jak powinno. Swietny hostel ( La Cava) w ktorym najbardziej odpowiedzialnym pracownikiem byl pies Luca :) Luca jest przesmieszna mieszanka wilczura i jamnika, a dokladniej morde i wydluzony tulow nalezaly do wilczura , a krotkie nozki do jamnika. Wzbudzal smiech i zainteresowanie wszystkich mieszkancow hostelu i ludzi na ulicy:) Mysle , ze byl najszczesliwszym psem na swiecie, gdyz nie mial zadnych zakazow i ograniczen, byl wyglaskany i karmiony przez wszystkich i kazdy sie z nim bawil. Lubil najbardziej tego, ktory w danym momencie zabral go na spacer:) Nawet raz sam sie zabral, a dokladniej ktos go wypuscil z hostelu i dogonil mnie i Michcia jak bylismy w drodze na zakupy ubraniowe. Skonczylo sie na tym, ze Michcio musial zostawac z Luca na zewnatrz, gdyz jak tyko probowalismy wejsc we dwoje do sklepu, to Luca nie znajac slowa ’’nie’’ wchodzil wszedzie za nami buszujac miedzy wieszakami:) Byl to na pewno jego najdluzszy w zyciu spacer, bo jak wrocilismy to z radosci probowal przebzykac noge Michcia:)
Wlasciciele hostelu, Nico i Juan od rana pala ziolo, ale sa bardzo sympatyczni, otwarci i pomocni:)W Mendozie nie robilismy wiele, totalny luz, czemu zdecydowanie sprzyjala atmosfera hostelu. Odpoczywalismy po intensywnych kilku tygodniach. Marta wiekszosc czasu spedzala w hamaku w ogrodzie, czytajac ksiazki:) Jednak pobyt w Mendozie nie mogl sie obyc bez bez objazdu winnic rowerami i degustacji win. Caly dzien spedzilismy jezdzac od winnicy do winnicy, probujac kilku rodzajow win w kazdej z winnic. Sielsko anielsko. Na szczescie rowery znaly droge i dowiozly nas z powrotem do wypozyczalni:) Oprocz degustacji byly tez oczywiscie zakupy. Z kazdej winnicy po pare rodzajow win, troche przetworow i kosmetykow z oliwek z malej rodzinnej fabryki produkujacej oliwe z oliwek i inne produkty z nich.
Ktoregos dnia wybralismy sie na rafting i canopy ( zjezdzanie po linkach nad przepasciami w uprzezach podczepionych do tych linek). Bardziej bylismy podeksytowani na mysl o canopy, jednak wrazenie po bylo zupelnie odwrotne. Duzo bardziej podobal nam sie rafting. Czekamy z niecierpliwoscia na Nowa Zelandie zeby to powtorzyc, bo podono tam jest jeden z najlepszych na swiecie.
W kolejny upalny dzien pojechalismy sie poopalac i ochlodzic w aquaparku -spa ‘’Termas Cacheuta’’. Mozna tam poplywac, poopalac sie, wymasowac porzadnie cale cialo masazem podwodnym, ktorego sila moze zrobic siniaki, polezec w goracej slonej wodzie z babelkami. Dla kazdego cos dobrego. Zrezygnowalismy z kremu do opalania z filtrami, gdyz chcielismy w koncu przestac wyrozniac sie swoimi bladymi cialami:) Pierwsza oznaka, ze przesadzilismy byly kokardki opalone od stroju na plecach Jarty. Juz w drodze powrotnej kazdy z nas czul, ze to sie zle skonczy i ubrania dotykajce skory powodowaly bol. Kolejne dni byly traumatyczne, nie moglismy spac, siedziec, lezec. Nic nie moglismy:) Pocierpielismy pare dni, ale w koncu moglismy sie cieszyc piekna brazowa opalenizna, mimo ze troche z niej w koncu zeszlo:)
Na ostatnie 2 dni w Mendozie dolaczyl do nas Oisin. Z zalem, juz w piec osob, opuszczalismy Mendoze. Chcielibysmy tam jeszcze kiedys wrocic, jezeli wrocimy to na pewno do hostelu La Cava:)

Siostra_Tomka

czwartek, 15 kwietnia 2010

No to za ciosem i El Calafate. Vol 3

W El Calafate najwieksza atrakcja jest lodowiec Perrito Moreno. Oprocz tego jest jeszcze szereg innych atrakcji, jakie oferuja agencje w Parku Narodowym Los Glaciares. Jednak my w zwiazku z ograniczonym czasem jaki przeznaczylismyna El Clafate, oraz z wysokimi cenami atrakcji, ograniczylismy sie do zobaczenia Perrito Moreno.

Naszym mottem w El Calafate zostalo slynne powiedzenie: '' Kto pod kim dolki kopie ten sam w nie wpada'':) A wszystko zaczelo sie od spotkania na dworcu po przyjezdzie grupki czterech rodakow, ktorzy powiedzieli nam, ze jak dojedziemy do wjazdu do parku narodowego przed 7 rano, to nie bedziemy musieli placic wejsciowki. Wynajelismy wiec wieczorem samochod na 2 dni. Nastawilismy budziki na 5 rano, zeby wyjechac od razu i dojechac tam przed 7, przemknac sie zanim otworza park i podziwiac piekny lodowiec zaoszczedzajac przy okazji sporo kasy. Wszystko szlo zgodnie z planem, do momentu dojechania do bramy parku, o godzinie 6.20, ktora owszem mozna byloby spokojnie przejechac... gdyby nie nocny stroz ktory czuwal przy wjezdzie :) skonczylo sie na tym, ze musielismy czekac do 7 na pracownikow, bylo zimno jak cholera, a do tego bylismy glodni, bo w hostelu sniadanie zaczynalo sie o 6.30, a my wyjechalismy wczesniej i nic nie kupilismy do jedzenia :) oczywiscie zaplacilismy za bilety, ale pocieszeniem dla nas bylo to ze nie bylismy jedyni i jeszcze jeden samochod juz czekal przy wjezdzie jak dojechalismy:)
Lodowiec Perrito Moreno jest ogromny i robi niesamowite wrazenie. Dodatkowa atrakcja sa odglosy i widok, jaki towarzyszy oblamywaniu sie scian lodowca. Po 2 godzinach spedzonych na podziwianiu wrocilismy do El Calafate i reszte dnia spedzilismy na szwedaniu sie po miasteczku i drobnych przyjemnosciach.
Nastepnego dnia wyjechalismy rano do oddalonego o 230 km El Chalten. Chcielismy zobaczyc slynne szczyty Fitz Roy i Cerro Torre. Nie sa one najwyzszymi szczytami, ale ze wzgledu na budowe i stale zmieniajace sie warunki pogodowe sa ogromnym wyzwaniem dla alpinistow i sa uznawane za jedne z najciezszych technicznie na swiecie.
Trase o dlugosci 230 km przejechalismy w 2 godziny. Na bezkresnej Patagonii rzadko kiedy mija sie jakis inny samochod, drogi sa szerokie i rowne, praktycznie bez zakretow. Jedyna atrakcja na tej nudnej, ale pieknej widokowo trasie bylo scigajace sie z nami Guanako, ktore z jakiegos powodu koniecznie chcialo przebiec nam przed samochodem:) jak chcialo tak zrobilo, chociaz dziwne wydawalo sie, ze tak pozornie niezgrabnie wygladajace zwierze moze sie rozpedzic do takiej predkosci :) Szybko dojechalismy do El Chalten. Po krotkiej naradzie wybralismy trekking pod Cerro Torre, gdyz z braku czasu nie bylismy w stanie pojsc rowniez pod Fitz Roy. Widzielismy go jednak od tylu z trasy ktora szlismy. Trekking pod Cerro Torre jest bardzo przyjemny i niezbyt trudny. Za to widoki i sam szczyt - rewelacyjne!! Znowu pogoda byla dla nas laskawa, gdyz bardzo rzadko zdarza sie, zeby te szczyty nie byly pokryte chmurami. A wtedy nie widac doslownie nic i cala wyprawa na nic by sie zdala.
Samo miasteczko El Calafate bardzo turystyczne i dosc drogie, stanowi baze wypadowa do oddalonego 80 km parku Los Glaciares, oraz El Chalten.

Siostra_Tomka

Zaleglosci vol 2 - Puerto Natales i trekking w Torres del Paine

Naszym kolejnym celem po Ushuai bylo Puerto Natales w Chile. Male miasteczko, ktore stanowi baze wypadowa do parku narodowego Torres del Paine. Zatrzymalismy sie tam w hostelu Backpackers Kawashkar, ktory z czystym sumieniem moge polecic kazdemu, kto zawita do Puerto Natales. Omar - wlasciciel hostelu - stworzyl niesamowity klimat, sypie radami jak z rekawa i jest bardzo pomocny:) dosc powiedziec, ze czekal na nas do okolo polnocy, zeby pokazac nam w ogrodku z latarkami na glowie jak rozlozyc namiot :) na miejscu jest wypozyczalnia sprzetu turystycznego niezbednego do trekkingu w Torres del Paine. Do tego przyzwoita cena i pyszne sniadanie :) acha, i pamietajcie zeby nie karmic psa Ajaxa :)
Wyposazeni w wiedze (hehe), wszelki niezbedny sprzet (spiwory, namioty, butle gazowe) oraz jedzenie na 4 dni wyruszylismy rano z hostelu na podboj Torres del Paine. Postanowilismy zrobic tzw. trekking ''W'' w 4 dni (3noce). Troche karkolomnie, bo zazwyczaj robi sie ta trase zostajac w parku 4 lub 5 nocy. Cala trasa ma 72 km.
Po 2 godz jazdy autobusem dojechalismy na miejsce i rozpoczelismy nasza przygode. Zmienilismy nasz pierwotny plan i postanowilismy dac sobie mocno w tylek i zrobic cale ''W'' z plecakami wazacymi ok 15 kg ( pierwotna wersja zakladala, ze pierwszego dnia zostawimy u podnoza gory caly sprzet i pojdziemy tylko z woda i przekaskami pod lodowiec Glaciar Grey). Dojscie do campingu zajelo nam 7 godzin.Wiatr dochodzacy miejscami do 160 km/h. Z tego wiatru wlasnie, oprocz pieknych widokow, najbardziej slyna Torresy. Zostalismy poinformowani przed wyjazdem, zeby caly czas byc przygotowanym na to zeby pasc z plecakami na ziemie w razie podmuchow. Praktycznie caly czas trzeba byc skupionym, gdyz wiatr przychodzi z nikad, jest cisza kompletna i nagle tak silny podmuch ze nie wiadomo co sie dzieje. Bywaly nawet smiertelne wypadki, kiedy wiatr zdmuchiwal ludzi.
Po kliku godzinach z plecakami nie moglismy sie juz doczekac, kiedy w koncu ujrzymy camping. Niestety ostatnie podejscie bylo bardzo strome, wiec po 6 godzinach marszu nogi odmawialy posluszenstwa i trasa wydawala sie nie miec konca. Klelam na czym swiat stoi. Nie przypuszczalam ze na tylu rzeczach moze stac swiat... :)
Mniej wiecej tak wygladal nasz kazdy dzien. Wstawalismy rano, jedlismy sniadanie, skladalismy namioty, wyruszalismy w droge, 7-8 godzin marszu, rozkladanie namiotow i zgon o 19 wieczorem :) mycie, a raczej podmywanie sie lodowata woda z rzeki polewana z butelki. chodzenie spac i wstawanie z kurami. 4 dni w tych samych ubraniach. W nocy zimno i wialo jak cholera, a campingi sa umieszczone miedzy drzewami. Chociaz i tak mielismy szczescie i pogoda nam dopisala, bo nie padalo w ogole.
Ostatni dzien byl niesamowity, gdyz jakims cudem niewyobrazalnym wstalismy o 4.30 rano (oprocz Seby ktory na dzwiek budzika odwrocil sie dupa do Jarty i powiedzial : pier...e nie ide!! i nie poszedl!!) , zeby z latarkami czolowkami wspiac sie pod Torresy i zobaczyc - ponoc niesamowity - wschod slonca. Wschod slonca byl rzeczywiscie piekny, ale wieksze wrazenie zrobilo na nas samo podejscie pod Torresy, kompletna nieznajomosc trasy, w totalnych ciemnosciach i strasznym zimnie (padal snieg). Z potezna dawka adrenaliny oraz wylewajaca sie miejscami glupota dotarlismy na miejsce w godzine krocej niz zakladala mapa. Na gorze czekalismy wiec na wschod slonca ponad godzine szczekajac zebami i pogryzajac Snickersy. Ciemnosc rozswietlal juz ksiezyc i zanim zrobilo sie jasno cale otoczenie wygladalo jakbysmy nagle znalezli sie na ksiezycu. Niesamowite wrazenie! Pozniej wschod slonca i zmieniajace wraz ze sloncem kolory skaly, fotki i biegiem na dol :) Seba juz czekal na nas z goraca herbata... nie no ponioslo mnie - sami sobie zrobilismy, ale marzylismy w drodze, zeby nam zrobil :) poskladal za to namioty :)szybkie sniadanie i pozniej juz caly czas w dol, do schroniska skad mial zabrac autobus. I tylko wspolczulismy tym ktorzy z wielkimi plecakami szli w druga strone i dopiero zaczynali wedrowke :)
Teraz z perspektywy czasu (kiedy juz nie niesiemy ciezkich plecakow pod niekonczaca sie gore:)) oceniamy, ze trekking w Torres del Paine byl jednym z high light'ow naszego pobytu w Ameryce Poludniowej.
Wrocilismy jeszcze na jedna noc do tego samego hostelu i po 4 dniach jedzenia zupek w proszku, suszonych owocow i slodyczy w koncu zjedlismy dobra zasluzona kolacje i napilismy sie piwa :)
Nastepnego dnia wyruszylismy z powrotem do Argentyny - El Calafate.

Siostra_Tomka

sobota, 10 kwietnia 2010

Nadrabianie zaleglosci vol 1 - Ushuaia

W zwiazku z awaria komputera i ograniczonym czasem korzystania z komputerow hostelowych nastapilo wyrazne opoznienie w relacji z naszej podrozy.
Jestesmy juz w Boliwii, ale wiele miejsc i przezyc za nami, w miare mozliwosci systematycznie bedziemy nadrabiac zaleglosci.
Nowy komputer zostal zakupiony przez Jarte i dostarczony przez Oisina (przyszlego meza Jarty). Oisin jest kolejnym po Sebie wsparciem z zewnatrz. Niestety jest z nami tylko przez 3 tygodnie i musi wracac do pracy. Ale juz wiemy ze nawiedzi nas znowu w Nowej Zelandii :)

Stanelismy na Buenos Aires. Stamtad polecielismy na kraniec swiata do Ushuai. Lot i ladowanie do przyjemnych nie nalezaly, chociaz w obliczu dzisiejszej tragedii wstydem byloby narzekac. Silny wiatr oraz pas startowy na wodzie wzmagaly tylko doznania. Wszystko zakonczylo sie szczesliwie.
W Ushuai bylismy 4 dni. Piekne miejsce, chociaz bardzo turystyczne i dosyc drogie. Skupilismy sie na wyczynach outdoorowych, bylo duzo trekkingu, podziwianie widokow i wizyta w Parku Narodowym Tierra del Fuego.
W pierwszy dzien rozejrzelismy sie po miescie, ustalilismy plan dzialania na najblizsze dni.
Dzien drugi to trekking na Laguna Esmeralda. Widzielismy ludzi wracajacych z tego trekkingu ubloconych po pas. Rzeczywiscie pierwsza czesc trasy to przyjemny trekking, ale juz samo podejscie pod jezioro to juz bardziej szukanie w miare bezpiecznego miejsca do postawienia stopy, zeby nie wpieprzyc sie po kolana w bloto :) i o dziwo doszlismy do jeziora czysciutcy i o wiele szybciej niz ci, ktorzy probowali przebic sie przez bagno. Jak wrocilismy z powrotem do wyjscia to chyba nikt nie wierzyl ze tam doszlismy:)
Trzeci dzien to przyjemny trekking wzdluz wyciagu narciarskeigo pod lodowiec Martial, oraz do punktu widokowego z piekna panorama Ushuai. Lodowiec okazal sie wieksza polacia sniegu, po ktorej zjezdzalismy na kawalku folii na tylku, majac kupe smiechu i zabawy. Pozniej poszlismy na punkt widokowy, gdzie widok zapiera dech w piersiach.
Nic to jednak w porownaniu z widokiem z dnia czwartego, ktory ja podziwialam niestety tylko na zdjeciach. Reszta ekipy udala sie na ciezki trekking w parku narodowym Tierra del Fuego. Jednak wysilek zostal wynagrodzony pieknymi widokami na caly park, Ushuaie, ciesnine Beagla oraz pokryty osniezonymi szczytami, wysuniety najdalej na poludnie skrawek Ameryki Poludniowej.

Wiem ze post bez zdjec jest jak kozuch bez kwiatka, ale w tej chwili nie ma fizycznej mozliwosci zaladowania zdjec.
Cdn... czyli relacja z pobytu w Puerto Natales oraz trekking w Torres del Paine

Agnieszka zwana potocznie siostra_Tomka