sobota, 21 sierpnia 2010

Pierunem przez Kambodze!

W Phnom Pehn wyladowalismy poznym popoludniem. Droga do stolicy Kambodzy wiodla szosa wsrod pol ryzowych i domow na palach. Dookola na horyzoncie widac bylo tylko plaskie tereny zalewowe Mekongu. Droga byla wzniesiona troche nad ta plaska powierzchnie i byla w dosc dobrym stanie, poza nielicznymi fragmentami bedacymi akurat w budowie.
Przez okno minibusa wiozacego nas do stolicy Kambodzy widzielismy tez zdecydowanie wiecej buddyjskich swiatyn niz do tej pory. Byly one znacznie wystawniejsze i piekniej wykonczone niz te, ktore widzielismy dotychczas. Poza swiatyniami krajobraz przedstawial sie jednak bardzo biednie. Brudne, polnagie dzieciaki ganialy sie z plastikowymi pistoletami, wychudzone krowy spacerowaly sennie wzdluz pol ryzowych.
W Phnom Pehn przywitaly nas tlumy ludzie chetnych nam pomoc, a to w znalezieniu taksowki, a to w oprowadzeniu nas po miescie. Gdy odmawialismy, mowili ze moze jutro zechcemy i ze nas zapamietaja. Wysiedlismy pod biurem Capitol Tour (lub Capitol Travel, nie pamietam). W tym tez miejscu rozdzielilismy sie z reszta ekipy, czyli para irlandzkich nauczycieli, para Holendrow i Australijczykiem. My bez wiekszego wahania sprawdzilismy bedacy w tym samym budynku hotel Capitol (8$ za dwojke) i w nim rzucilismy plecaki zeby zejsc na dol do restauracji cos zjesc. Oni mieli na oku cos innego i gdy my zamawialismy obiad, oni pojechali do miejsca polecanego w Looney Planet.
Po dosc krotkiej naradzie i ponownym przejrzeniu naszego przewodnika, postanowilismy zaryzykowac i sprobowac "zaliczyc" Phnom Pehn w 1 dzien (a nawet mniej liczac godziny!). W piatek, zaraz po przyjezdzie nie robilismy juz nic tylko odpoczywaismy. Zreszta zaczal padac deszcz, wiec i tak nie bylo sensu nigdzie sie ruszac. Zarezerwowalismy tylko na nastepny dzien na 14:30 bilety do Siem Reap z Capitol Tours i udalismy sie na wypoczynek w naszym przytulnym pokoju bez okien:)
Sobotnie przedpoludnie bylo bardzo pracowite. Rano ruszylismy na spacer w kierunku Srebrnej Pagody i Palacu Krolewskiego. Chcielismy zaliczyc ta atrakcje dosc szybko, poniewaz o 10 w muzeum Slung Tung zaczynal sie film w jezyku angielskim, na ktory chcielismy zdazyc. Przy wejsciu do pagody okazalo sie, ze mamy na nia jakies maksymalnie 45 minut, bo bylo juz kilka minut po 9... Wstep kosztowal az 6 dolarow, wiec Aga zrezygnowala i na podboj pagody ruszylem samodzielnie. Przebieglem caly kompleks w jakies 30 minut i zrobil na mnie duze wrazenie. Wszystkie budynki i obiekty znajdujace sie w nim sa bardzo urokliwe. Jest tam pagoda z posadzka wylozona kilkunastoma tonami srebra, tysiace statuetek Buddy, niesamowite malowidla na scianach. Wszystko jest bardzo dobrze zachowane i odnowione oraz utrzymane w wielkiej czystosci. Mozna tam podejrzewam spedzic 2 godziny, jesli sie chce obejrzec wszystko i jest sie wielkim fanem tego typu zabytkow.

Wenatrz kompleksu Srebrnej Pagody

Jedna ze swiatyn

Malowidla na scianie

Z kompleksu Srebrnej Pagody

Pomieszczenie z akcesoriami sluzacymi do obslugi sloni domowych :)

Z Pagody, tuk tukiem pojechalismy pod muzeum Slung Tung. Muzeum to miesci sie w dawnym wiezieniu rezimu Czerwonych Khmerow, rzadzacego w latach 1975-1979 w Kambodzy. Wczesniej w tym samym budynku byla szkola srednia. Czerwoni Khmerzy zamienili ja jednak na miejsce przesluchan wysoko postawionych wrogow ludu i rewolucji. Jesli ktos przezyl tortury w tym obiekcie, to zazwyczaj trafial pozniej do Cheung Ek, czyli na miejsce egzekucji na przedmiesciach stolicy. W czasie rzadow Pol Pota i jego kliki zginelo w Kambodzy ponad milion ludzi, glownie z niedozywienia, przepracowania lub w wiezieniach. Nie jest to mala liczba biorac pod uwage 7 milionowy kraj. Praktycznie kazdy w Kambodzy stracil wtedy kogos ze swojej rodziny. Khmerzy probowali budowac komunizm w odizolowanym kraju. Kambodza pod ich rzadami byla zamknieta na wiesci z zewnatrz. Zadne informacje o sytuacji w kraju nie wyciekaly tez poza jego granice. Gospodarka miala byc samowystarczalna, a ludzie szczesliwi w swojej oazie komunizmu. Chcieli chyba stworzyc zupelnie nowego czlowieka, z nowa mentalnoscia i nowymi wartosciami. O ile ciezko przyczepic sie do szczytnych zalozen (jak to bywa w przypadku kazdej odmiany komunizmu), to reazlizacja jak we wszystkich innych przypadkach byla fatalna.


Cele dla wiezniow w Slung Tung





Drut kolczasty w oknach mial uniemozliwic proby popelnienia samobojstwa

Filmu ostatecznie w calosci nie obejrzelismy, bo troche nas gonil czas, ale muzeum-wiezienie i tak wywarlo na nas duze wrazenie. Czulem sie troche jakbym chodzil po obozach koncentracyjnych w Polsce.
Z muzeum zlapalismy kolejnego tuk tuka na Pola Smierci - Cheung Ek. To wlasnie tam Khmerzy likwidowali swoich wrogow lub po prostu jednostki niewygodne. Nasz kierowca za rzadow Pol Pota stracil obydwoje rodzicow i siostre.


Tuk tukiem na Pola Smierci

Wesoly obrazek na smutnej trasie do Cheung Ek

Przerazliwie chude krowy w Kambodzy

Cheung Ek to w tej chwili ogrodzony plotem teren muzealny. Znajduje sie tam kilkadziesiat masowych grobow, w ktorych pogrzebanych jest kilkadziesiat tysiecy ludzi. Podobno nie wszystkie groby do tej pory zostaly odkryte. Na miejscu spotkalismy naszych znajomych z podrozy delta Mekongu, ale jakos nikt nie byl w nastroju na wesola pogawedke, wiec tylko w milczeniu przechodzilismy miedzy masowymi grobami. Przykra sprawa jest to, ze dookola plotow otaczajacych teren biegaja dzieciaki zebrzace o pieniadze. Niestety nie jestem zbyt czuly na zebranie, wiec nic im nie rzucilem. Co innego gdyby sprzedawaly jakies swoje wyroby, albo przynajmniej spiewaly piosenki lub cos w tym stylu. Wtedy moglbym dac im kase za wysilek i szczere checi.

Stupa ze szczatkami pomordowanych. Czaszki sa w niej na wyciagniecie reki

Tabliczka pod drzewem mowi wszystko...

O 13:30 bylismy z powrotem w centrum miasta pod naszym hotelem. Zjedlismy szybki obiad i po godzinie siedzielismy w autobusie do Siem Reap. Pogoda nam sprzyjala, poniewaz w momencie, w ktorym weszlismy do autobusu zaczelo padac. Padalo zreszta przez wiekszosc drogi i to nie tylko za oknami, ale tez w autobusie, w ktorym przeciekala klimatyzacja prosto na glowe Agi :)
Droga do Siem Reap jest chyba jedna z najlepszych jakimi jechalismy od wjazdu do Wietnamu. Wiadomo, jest to trasa przemierzana przez tysiace turysto i zarazem glowna trasa w Kambodzy. Autobus jechal szybko, bardzo szybko. Z taka szybkoscia ostatnio chyba przemieszcalismy sie w Ameryce Poludniowej ;)
W miescie, ktore jest baza wypadowa do Angkor Watu zatrzymalismy sie w hotelu Tasom (12$). Zgarnal nas do niego kierowca tuk tuka zaraz po wyjsciu z autobusu. Po wstepnych ogledzinach okazalo sie to miejsce dosc przyjemne, z wliczonym pysznym sniadaniem (lokalny lub zachodnim).
W Kambodzy wszedzie mozna placic dwoma walutami, albo lokalnym rielem, albo dolarami. Przez te platnosci dolarami mielismy wrazenie, ze wszystkie ceny byly troche zawyzone. O ile za piwo w Wietnamie placilismy maksymalnie 1$, to w Kambodzy ten sam trunek kosztowal minimum 1,5$. Ogolnie ceny wydaja sie byc wyzsze, przynajmniej w miejscach turystycznych (Phnom Pehn, Siem Reap). Do tego trzeba dodac jeszcze, ze wiekszosci mieszkancow kraju posluguje sie calkiem sprawnie jezykiem angielskim. Fakt, ze w wiekszosci sa to zwroty wyuczone na pamiec, ale mowia bez azjatyckiego akcentu, ktorego nie moga pozbyc sie Wietnamczycy.
Siem Reap nie jest zbyt interesujacym miejscem i gdyby nie pobliskie swiatynie, pewnie nikt by tam nie zagladal. Swiatynie jednak sa i wlasnie na ich zwiedzaniu minely nam kolejne 3 dni.
W niedziele 8. sierpnia zafundowalismy sobie przejazdzke po glownym kompleksie z naszym kierowca tuk tuka z poprzedniego dnia (tym ktory nas zgarnal z busa) - 12$ za 2 osoby. Zaliczylismy kolejno Angkor Thom, Bayon, Baphuon, Thomannon, Ta Prohm - nasz faworyt, Banteag Kdei i jeziorko Sra Srang, a na koniec Angkor Wat oraz jeszcze kilka miejsc, ktorych nazw nie pamietam. Prawda jest taka, ze po calym dniu jazdy przez dzungle i wchodzeni do swiatyn mielismy ich serdecznie dosyc i troche zalowalismy, ze kupilismy bilety 3dniowe (40$. 1dzien - 20$).

Brama wjazdowa do Angkor Thom

Bajonska swiatynia

Ksiezniczka przed palacem





Scenki rodzajowe z zycia przecietnego slonia



Swiatynie, swiatynie, swiatynie...

I jeszcze wiecej!



W Angkor Wacie

W konkursie na brzydote wygral Michcio!

Angkor Wat z dystansem

Prawie zachod slonca


Wieczorkiem w ramach relaksu wybralismy sie na jarmark nocny w centrum miasta. Po calym dniu lazenia dalismy sie namowic na wizyte naszych nog w basenie z rybkami zwanymi dr Fish :) Male skurczybyki to chyba jakas rybka z gatunku piranii! Obskubaly nam dokladnie stopki z calej starej skory, wywolujac przy tym salwy smiechu (u niektorych nawet bardzo, bardzo duze - myslalem, ze Aga je zadepta!)

Dr Fish atakuje

Nastepnego dnia w ramach zasady lepsze jest wrogiem dobrego, zmienilismy hotel na Golden Mango (15$), ktory ma wspaniale opinie na hostelworld. Hotel byl faktycznie ok, czysciutki, nowszy i z lepsza obsluga, ale to co jest najwazniejsze w zyciu podroznika, czyli sniadanie bylo do bani! Zamienilismy pyszne lokalne zupki, makarony i smazone jajka, na suche tosty z drzemem. Nasze irlandzkie doswiadczenia wcale nie pomogly w wiekszej akceptacji tej degradacji. :)
Nowy hotel, jako ze byl daleko od centrum, dawal za darmo do wypozyczenia rowery. Jakos nie mielismy ochoty na swiatynie z rana, wiec wytrzymalismy az do 14 i na bicyklach ruszylisy na 15 kilometrowa przejazdzke do grupyswiatyn z dala od miasta. To byl nasz najlepszy dzien w Kambodzy pogoda byl sprzyjajaca, nie bylo zbyt goraco, a dodatkowo chlodzil nas wiaterek podczas pedu na rowerze. Jechalismy sobie spokojnie, w kazdej chwili moglismy sie zatrzymac na zdjecie (a raczej ja moglem:)) i ogladalismy otaczajace krajobrazy. Same swiatynie (Bakong, Preah Ko, Lolei) tez byly bardziej urokliwe. Zdecydowanie mniej bylo tam tlumow turystow, ktore daly nam sie we znaki poprzedniego dnia. Juz przy drugiej swiatyni zalatwilismy sobie tuk tuka na nastepny dzien, na 36 kilometrowa podroz do najdalszego kompleksu. Jeden z panow sprawdzajacych bilety sam sie zaoferowal, ze jest wolny i chetny, wiec za 15$ zgodzilismy sie mu potowarzyszyc (normalna cena w biurach podrozy za taka jazde to ponad 30$). Zaraz po wyjsciu z ostatniej swiatyni zaczelo padac. Przeczekalismy ulewe popijajac kokosy prosto ze skorupki w przydroznym sklepiku i po godzinie ruszylismy w droge powrotna. W drodze do miasta zatrzymalismy sie jeszcze na obiad w przydroznym barze, na szczescie jeden z klientow mowil dobrze po angielsku, wiec zamowilismy kociolek z rosolem i dodatkami, podobny do tego w Hanoi. Najedlismy i opilismy sie do syta za 3,6$ za 2 osoby, co tylko utwierdzilo nas w przekonaniu, ze wszedzie gdzie sa turysci nie powinno sie jesc i pic - dzien wczesniej jedlismy obiad po 4$ za osobe w poblizu Sra Srang.

Kambodzanskie bezdroza


Nazajutrz okazalo sie, ze nasz nowy kierowca dysponowal bardzo szybkim motorkiem i zakonczylismy zwiedzanie zaraz po poludniu. Co prawda na jakies 4 km przed meta zabraklo mu  benzyny i musial na pozyczonym rowerze zapierniczac po butelki z paliwem, ale tempo bylo godne pochwaly! Zobaczylismy Prasat Kravan, Pre Rup, Banteag Srei (to ta najdalsza swiatynia), Neak Pean i Preah Khan. Swiatyn mielismy juz zdecydowanie dosc i z przerazeniem przegladalismy przewodnik, ktory opisywal kolejne "piekne" zabytki w Tajlandii...
Na srode rano kupilismy bilet do Bang Koku (8$ za osobe) i tak skonczyla sie nasza krotka, bo 6 dniowa zaledwie, przygoda z Kambodza. Wcale nie uwazamy ze cos przegapilismy i nie czujemy za bardzo potrzeby powrotu tam, chyba ze zaczniemy przeistaczac sie w Brada i Angeline i zechcemy adoptowac jakies male kambodzanskie dziecie...


Nie ma jak tak!

Sielanka

Tomb Raider

piątek, 20 sierpnia 2010

Sai Gon i Mekongiem do Phnom Pehn.

W Sai Gonie (zwanym takze Ho Chi Minh City, na czesc wujka Ho, odpowiedzialnego za wyzwolenie Wietnamu) zarezerwowalismy pokoik z pewnym wyprzedzeniem. Mielismy namiary od Paul'a (spotkanego w Hanoi Amerykanina chinskiego pochodzenia) na Ngoc Thao Guesthouse i jeszcze z Nha Trang tam zadzwonilismy. Hotelik okazal sie bardzo przyjemny, czysty i cichy (cena 17$ za pokoj). Prowadzony przez wietnamska rodzine. Zeby wejsc trzeba bylo zostawic buty przed progiem, z czym wczesniej sie nie spotkalismy w Wietnamskich hotelach. Do pokojow prowadzily schody przechodzace przez rodzinna jadalnie i zaraz obok kuchni. Tworzylo to dosc fajna domowa atmosfere. Jako ze na miejsce dotarlismy juz wieczorem, to wyszlismy tylko na kolacje do poleconej nam w hoteliku restauracji. Lokal okazal sie przeznaczony raczej wylacznie dla zachodnich turystow, ale zupa rybna byla wysmienita!
Jeszcze tego samego dnia udalo nam sie w hotelu zarezerwowac wycieczke do swiatyni Cao Dai i tunelow Cu Chi (7$) oraz wyprawe do Phnom Penh przez delte Mekongu (45$ szybka lodzia).

Nastepnego dnia ruszylismy na spacer polaczony ze zwiedzaniem. Sai Gon nie za bardzo przypadl nam jednak do gustu. To bardzo duze miasto, ponad 8 mln., i ruch na ulicach jest przerazajacy. Mieszkalismy tez w nienajlepszym miejscu, bo w centrum dzielnicy turystycznej, wiec na ulicy latwiej bylo spotkac obcokrajowca niz Wietnamczyka. Przeszlismy obok Palacu Zjednoczenia, ktory byl wczesniej Palacem Prezydenckim w Wietnamie Poludniowym i siedziba wladz francuskich, obejrzelismy tez ratusz i wietnamska katedre Notre Dame. Dookola nas slychac bylo co chwila slowa zachety do nabywania roznych produktow. Najczesciej sprzedawanym towarem byly oczywiscie nasze ulubione przewodniki Looney Planet :( Przypomnielismy sobie spacerujac po Sai Gonie slowa Wietnamczyka spotkanego w Santiago de Chile. Mowil, ze jemu juz sie tak bardzo jego kraj nie podoba, bo zycie jest za szybkie, zbyt glosne i za bardzo nastawione na zysk. Mowil, ze jesli szuka sie spokoju powinno sie pojechac do Laosu, bo tak wlasnie kiedys wygladala jego ojczyzna.

Katedra Notre Dame

Palac Zjednoczenia

Celem naszego spaceru bylo Muzeum Wojny. Na zewnatrz wystawione byly pozostalosci po amerykanskiej armii, samoloty, czolgi, bomby i inny ciezki sprzet. Jest tam tez rekonstrukcja wiezien w jakich przetrzymywano zwolennikow komunizmu. W srodku jeszcze wiecej sprzetu wojennego, ale tym razem recznego, karabiny, bazooki, granaty, miny. Generalnie pierwsze wrazenie mialem takie, ze jestem nie w muzeum, ale na targach zbrojeniowych. Zaraz za drzwiami na turystow czekali kalecy - inwalidzi wojenni i dzieci urodzone po wojnie, ale z widocznymi deformacjami na ciele, spowodowanymi uzyciem broni chemicznej przez Amerykanow (glownie agent orange). Sprzedawali swoje rekodzielo, zbierali datki i grali na instrumentach muzycznych. Na kolejnych pietrach muzeum odnalezlismy makabryczne wystawy pokazujace skutki bombardowan i calej wojny. Wszystko to wypelnione bylo propaganda gloszaca slusznosc i racje jednej strony. Na pewno muzeum to wygladaloby inaczej gdyby ostatecznie wygral Wietnam Poludniowy wspierany przez USA, a nie Polnocny wspierany przez ZSRR. Zwyciezcy pisza historie. Ogrom zniszczen i krzywdy jaka wyrzadzila ta wojna przeraza nawet jeszcze bardziej, gdy uswiadomimy sobie, ze Wietnam byl tylko polem bitwy miedzy mocarstwami. Gdyby nie wsparcie z obydwu stron zelaznej kurtyny, wojna ta trwalaby pewnie krocej i na pewno pochlonelaby mniej istnien ludzkich. Koniec koncow Wietnam, mimo ze jest krajem socjalistycznym z nazwy, to i tak wybiera coraz bardziej kapitalistyczna gospodarke, bo dzieki temu moze zarobic wiecej, lepiej i szybciej.

Z lufa mi do twarzy.

Ogladanie gwiazd?

Niech nikogo nie zmyli gwiazda, to Jankeski tank!

"Tygrysie klatki" dla zolnierzy Polnocy i wrogow demokracji.

Masowe rozprzestrzenianie demokracji za pomoca bomb z gwozdziami...

Nastepnego dnia wyjechalismy z Sai Gonu na wycieczke do tuneli i swiatyni. Po drodze obserwujac szalony ruch na ulicach, dowiedzielismy sie od przewodnika, ze w Wietnamie dziennie ginie 20 osob w wypadkach drogowych. W samym Sai Gonie zas, na 8 mln mieszkancow przypada 6,5 mln jednosladow!
Swiatynia Cao Dai laczy wyznawcow roznych religii, glownie buddyzmu, taoizmu i konfucjanizmu. Od tych trzech glownych religii pochadza kolory strojow jej wyznawcow - zolty, czerwony i niebieski. Kolorowe stroje maja jednak tylko wyzsi w hierarchii duchowni. Wiara ta ma w sobie rowniez wplywu chrescijanskie. Obrzedy kadoizmu odprawiane sa 4 razy dziennie i skladaja sie z modlitw i piesni w bajecznie kolorowej swiatyni. Ludzie wyznajacy ta religie sa bardzo mili i otwarci, z usmiechem zagaduja i rozmawiaja z turystami, ktorych tlumy zjezdzaja na codzienne nabozenstwo w poludnie.

Swiatynia Cao Dai

Widok frontalny

Jeden z wazniejszych duchownych

Wnetrze swiatyni

Wyznawcy siedza w roznej odleglosci od oltarza. Im blizej tym wazniejsza persona.

Widok z balkonow przeznaczonych dla turystow

Oltarz

Modlitwa

Chorek

Po swiatyni i obiedzie w przydroznej restauracji, nasza "mala" czterdziestoosobowa grupa ruszyla na podboj tuneli Cu Chi na polnoc od Sai Gonu. Partyzantke tam prowadzili zolnierze Viet Congu. W tej sieci ponad 200 km podziemnych przejsc miescilo sie wszystko co bylo potrzebne do zycia komunistycznym zolnierzom. Wietnamczycy musieli zejsc pod ziemie, z powodu ciaglych bombardowan i braku schronienia na powierzchnii. Tunele byly tak male, ze w wielu miejscach Amerykanscy zolnierze po prostu nie mogli sie przecisnac. Czekaly tam tez na nich bardzo rozne pomyslowe pulapki, glownie z zaostrzonymi bambusami wbijajacymi sie w cialo. Same wejscia do tunelu byly tak male, ze ciezko je bylo zauwazyc. W ramach zwiedzania tuneli zobaczylismy w jaki sposob Wietnamczycy zabijali swoich wrogow, tym razem juz bez drastycznych zdjec. Mozna tez bylo sobie postrzelac na strzelnicy np. z kalasznikowa (20000 dongow=1$ za 1 naboj, minimalny zakup - 10 naboi). Generalne wrazenia mielismy takie jak z wizyty w muzeum poprzedniego dnia. Za duzo propagandy przeznaczonej specjalnie dla zachodnich turystow.

Wejscie do tuneli

Zaostrzone bambusy na dnie pulapki

Janek i Marusia

Metody walki o komunizm

W tunelach nie da sie stac. Trzeba albo byc zgietym w pol albo poruszac sie "w kucki"

Tapioka z siekanymi orzechami - glowne pozywienie Wietnamczykow z czasu wojny

Nasz ostatni dzien w Wietnamie zaczal sie od jazdy w kierunku delty Mekongu. Naszym operatorem wycieczki bylo Delta Adventure. Jazda odbywala sie po "hip hop highway", wiec do najprzyjemniejszych nie nalezala. Pogoda caly czas nam dopisywala, z nieba lal sie istny skwar. Pierwszym celem naszej podrozy byl rzeczny jarmark. Byl to jednak raczej jarmark hurtowy, minimalny zakup wynosil 10 kg. Mieszkancy delty przyplywali tam swoimi statkami i sprzedawali produkty innym. Znakiem rozpoznawczym wkazujacym co sprzedaje dana lodz, byl przykladowy produkt wywieszony na patyku nad burta lodzi. Na jarmarku dane nam bylo zobaczyc jak przebiega produkcja cukierkow kokosowych oraz papieru ryzowego. Z jarmarku poplynelismy w jeden z kanalow Mekongu na obiad. Po drodze pani przewodnik wyjasnila nam dlaczego dookola drog, na polach ryzowych jest tyle grobow. Wietnamczycy mieszkajacy na wsi nie naleza do najbogatszych i najtaniej jest im pochowac zmarlych na swojej ziemi, czyli na wlasnym polu ryzowym.
Ogolnie, na poludniu Wietnamu, odnioslem wrazenie, ze na ulicach mniej bylo czerwonych sztandarow obecnych wszedzie na polnocy kraju. Nie bylo tez tak wielu wysokich domow, o ktorych pisalem wczesniej. Dosc sporo bylo za to domow, na ktorych bylo widac, ze jego mieszkancy sa katolikami. Sai Gon zas zdecydowanie roznil sie od Hanoi. W Hanoi wiecej bylo historii, bylo to zdecydowanie bardziej spokojne miasto. Sai Gon za to przynosi wieksze zyski i to on jest stolica finansowa Wietnamu. Ludzie tam zarabiaja mniej wiecej dwa razy wiecej niz gdziekolwiek indziej w kraju, ale nikt wedlug naszego przewodnika, tego miasta nie lubi i ludzie zyja tam tylko dla pieniedzy, by pozniej wrocic na wies.

W drodze po zakupy

Relaks nad wodami Mekongu

Obrobka kokosa

Wyrob papieru ryzowego

Rynek rzeczny

Transport ziarna

Zycie nad Mekongiem

Targ w jednym z miasteczek nad brzegiem rzeki


Po powrocie z lodzi do autobusu czekala nas 3 godzinna jazda do kolejnej lodzi i zmiana przewodnika. Polaczylismy sie tez z inna grupa, ktora ta sama trase robila w wersji 3 dniowej, a nie 2 dniowej jak my. Na statek zaladowalismy sie poznym popoludniem i do naszego plywajacego hotelu w Chau Doc doplynelismy juz po zmroku. Za pokoje z klimatyzacja trzeba bylo doplacac po 5$, wiec z nich zrezygnowalismy. Doplacac tez trzeba bylo jesli kots byl sam i chcial pokoj tylko 1osobowy Troche tylko nas to wszystko zastanawialo i denerwowalo, bo przy 2 dniowej wycieczce za 45$ wszystko powinno byc zapewnione, a my musielismy sami placic nawet za posilki. W hotelu na wodzie przez pierwsze 2 godziny brakowalo pradu, wiec dostarczal go generator z lodzi, ktora przyplynelismy, a my caly czas nie widzielismy uslug za te 45$ ktore zaplacilismy od osoby.

Rankiem nastepnego dnia mala lodka poplynelismy na druga strone rzeki do wioski rybackiej, a raczej farmy rybnej. Pelno jest tam plywajacych domow, ktore pod soba maja wielkie klatki na ryby (20x6x7m.). Znajduja sie w nich tysiace ryb, ktorych mieso miejscowi sprzedaja bo 17000 dongow za kilogram (1 klasa miesa) lub 4000 (2 klasa). Miesko to pozniej sprzedawane jest za granice, gdzie rozchodzi sie po kilka lub kilkanascie dolarow za kg. (17000 dongow to mniej wiecej 0,75$). Czysty biznes, ale niekoniecznie dla hodowcow ;)

Smieci, zwloki zwierzat, wszystko to plywa w Mekongu

Na tym samym Mekongu jest tez to oto farma rybna

Dokarmianie rybek na farmie

Poranna inspekcja sieci

Ostatnim punktem wycieczki po Mekongu, ktory szerokoscia przebija wiekszosc jezior mazurskich, byla wioska Chamow. Odwiedzilismy miejscowy meczet, przespacerowalismy sie przez srodek wsi i wsiedlismy do naszego transportu do Kambodzy.
Na zdjeciach bardzo dobrze widac w jakich warunkach zyja ludzie na rzeka i jak wyglada ta rzeka. Jej kolor wcale nie przypomina koloru wody. Niesie ona ze soba mase piasku i innych zanieczyszczen az z Chin, przez Laos, Kambodze, Tajlandie i Wietnam. Plywa w niej wszystko co ludzie produkuja, lacznie z samymi ludzmi. Taka masa wody pewnie jakos rozmywa te wszystkie syfu plynace z jej nurtem, ale jednak nie odwazylismy sie zanurkowac w jej nurcie...

Domy nad Mekongiem

Nasza podroz do granicy byla odpowiednim zakonczeniem dla calej wyprawy z Delta Adventure. Nasz nowy przewodnik (trzeci juz) mial nas tylko przeprowadzic przez granice. Zaczal wiec od zebrania naszych paszportow i wlozenia je w najbezpieczniejsze miejsce na calej lodzi, czyli do swojego kasku motocyklowego... Po pol godziny okazalo sie, ze nie ma tam paszportu Australijczyka, ktory z nami plynal :) Odnalazl sie on po nastepnych 30 minutach poszukiwan w teczce pana przewodnika (sic!), ktory caly czas zapewnial, ze wszystkie paszporty wlozyl do kasku. Potem przewodnik zaczal wypelniac jakies papierki korzystajac z informacji w naszych paszportach, a my patrzylismy z przerazeniem na to co on rob. Lodz na pewno szybka nie byla, ale nasze paszporty lezace na oknie, zaraz obok lokcia przewodnika tylko lopotaly na wietrze gotowe do wyfruniecia w wody Mekongu. Jakims cudem nic takiego sie nie stalo :) Podczas wyplywania z Wietnamu przewodnik oswiadczyl jakiemus niemieckiemu malzenstwu z dzieckiem, ze dalej nie jada i ze reszta grupy juz odplywa. Dopiero po interwencji reszty grupy, glownie Agi, pomogl im zalatwic sprawe z wietnamskimi pogranicznikami. Okazalo sie, ze nie mieli oni wystarczajace wolnych stron w paszporcie na wizy i nie chcieli ich wypuscic z Wietnamu. Mowilismy mu zeby dal tym ludziom osobiscie porozmawiac z pogranicznikami, ale zamiast im pomoc on tylko wprowadzal nerwowa atmosfere, ze musimy szybko plynac bez nich. Odeslal ich w koncu droga ladowa na inne przejscie, gdzie jego znajomi mielo ich przepuscic i co sie dalej z nimi dzialo nie wiemy.

Immigration Police w Kambodzy. Ku uciesze Australijczyka, ktory plynal z nami odkrylismy, ze lodz ta byla prezentam od rzadu Australii.

Po stronie kambodzanskiej grupa, ktora plynela z nami i miala innego przewodnika zostala odprawiona w 10 minut. My czekalismy 40, bo nasz przewodnik biegal dookola noszac po jednym paszporcie do panow wklejajacych wize. Caly czas wprowadzal bardzo nerwowa atmosfere i mowil jaka to ciezka praca. Za wize zaplacilismy 22$, mimo ze cena na granicy glosi 20. Lodz miala byc szybka i w Phnom Pehn mielismy byc o 13. O 13 bylismy jeszcze na granicy. Do Phnom Pehn dotarlismy kolo 16 w piatek 6 sierpnia, po kolejnej przesiadce z lodzi do busa firmy Capitol i godzinnej jezdzie do stolicy Kambodzy.
Jesli ktos planuje podrozowac z Sai Gonu do Phnom Pehn, to zdecydowanie odradzam uslugi Delta Adventure. Adventure to jest faktycznie, ale na pewno nie w dobrym tego slowa znaczeniu. Nie ma sensu przeplacac, lepiej pewnie wziac cos tanszego, a jakosc na pewno nie bedzie gorsza.

Michal