wtorek, 27 lipca 2010

Chinska Republika Ludowa napoczeta z lekka....

Zaczelo sie, jak juz wspominalem od Shenzen. Wszystkie kontrole graniczne przeszlismy pomyslnie i wyszlismy z budynku strazu granicznej. Od razu kilka osob zaoferowalo nam taxi, ale my mielismy inny plan. Kierowalismy sie dobrymi radami z przewodnika Looney Planet po Chinach. Mialy byc schody ruchome po lewej, zaraz po wyjsciu z budynku. I byly! Byl tez pan policjant, ktory byl na tyle mily, ze widzac nasze zagubione z lekka miny, sam zaoferowal sie poprowadzic nas do miejsca gdzie mozemy kupic bilet na autobus do Yangshuo, czyli do jakiejs agencji. Troche bylo nam to nie po mysli, bo chcielismy sami popisac sie swoja znajomoscia jezyka chinskiego i kupic bilet w kasie dworcowej. Nie bylo nam jednak dane. Policjant dzielnie przy nas pelnil warte gdy dopytywalismy sie o cene i negocjowalismy ja. Wtedy myslalem, ze pewnie kolesie z agencji odpalaja mu czesc doli z biletu, ale teraz mysle, ze pewnie po prostu chcial pomoc i miec oko na nas zeby nam nic sie nie stalo. Przeciez gdyby cos sie nam stalo, to bylaby hanba dla pogrobowcow Mao.
Po dosc dlugich negocjacjach jeden z panow zaakceptowal nasza cene. Drugi jednak nie chcial jej w ogole slyszec i upieral sie przy swoim. Jego upor byl dosc wazny dla calej sprawy, poniewaz to on byl szefem i mogl jesc swoja zupke przy biurku. Jego kolega natomiast tylko przyprowadzal klientow. Skonczylo sie wiec na tym, ze opuscilismy naszego zaprzyjaznionego policjanta, rozumiejacego bezblednie nasza chinska wymowe slow "Yangshuo" oraz "bus", i skierowalismy sie w strone dworca kolejowego. Tam tez ponoc maja jakies bilety do Guilin, z ktorego rzut beretm do Yangshuo.
Na dworcu kolejowym dogadac sie nielatwo, frustracja wiec narastala. Ze slowem "guilin" na ustach ustawilismy sie jednak w koncu we wlasciwej kolejce do kasy. Ku naszej uciesze za nami ustawil sie mlody Chinczyk studiujacy w Kanadzie. Wypytal w naszym imieniu pana w okienku co, jak i za ile do Guilin. Biletow prawie juz nie bylo, a jedyne ktore zostaly byly piekielnie drogie, cos w okolicach 1500 yuanow chyba. Razem z nami ta sama podroz chciala odbyc para Hiszpanow w srednim wieku, ich ta cena tez zastopowala...
Kanadyjski Chinczyk okazal sie bardzo milym chlopakiem i poszedl z nami (do naszej grupy poszukiwawczej dolaczyli Hiszpanie) na dworzec autobusowy. Czyli po zasiegnieciu rady u policjanta, do kolejnej agencji :) Nawet za bardzo nie negocjowalismy tam, poniewaz autobus odjezdzal zbyt wczesnie i w zwiazku z tym do Yangshuo dojezdzal zaraz po polnocy. Tego nie chcielismy. Pozegnalismy sie z naszym milym pomocnikiem i postanowilismy isc jednak zaplacic cene, ktorej pan zadal w pierwszej agencji. Po drodze zgarnela nas jeszcze jakas pani naganiajaca na bilety. Cena okazala sie w miare w porzadku (bo taka sama jak w pierwszym biurze), godzina odjazdu tez byla ok. Problem byl w tym, ze byly tylko 2 bilety, a nas bylo 4. Hiszpanie dobrowolnie zrezygnowali i to my kupilismy tam bilety za 280 yuanow kazdy (1 yuan = 0,5 zlotego). Bilety mialy byc na autobus z miejscami lezacymi, ale jakos nie moglismy sobie tego wyobrazic i spodziewalismy sie czegos na ksztalt poludniowoamerykanskich rozkladanych siedzen.
Z potwierdzeniem kupna biletow w reku bylismy juz zdecydowanie bardziej spokojni. Nasz autobus odjezdzal o 20:30 z Shenzen, a do Yangshuo dojezdzal w sobote kolo 7 rano. Zostawilismy wiec plecaki w agencji wsrod kopcacych papieros za papierosem Chinczykow i poszlismy rozejrzec sie za czyms do jedzenia. Zauwazylismy, ze Chinczycy bardzo lubia palic i robia to wszedzie. Cos takiego jak zakaz palenia w restauracjach tam nie obowiazuje - jak widac wolnosci osobiste maja tam szersze niz w krajach zachodnich ;)
Najwiekszym szokiem byl dla nas kompletny brak normalnych literek. Wszedzie otaczaly nas chinskie "domki", ktorych nijak nie potrafilismy rozczytac. Probowalismy porownywac znaki ktorych znalismy znaczenie z tymi, ktore widzielismy dookola - bezskutecznie. Obiad wiec wybralismy stara dobra metoda wzrokowa - menu bylo ze zdjeciami. Po smacznym posilku wybralismy sie na krotki spacer po miescie. Duzo tam wysokich, pieknych i nowych budynkow. Na ulicach troche mniej czysto niz w Hong Kongu, ale generalnie panuje porzadek. Porzadku tego strzeze dosc pokazna liczba policjantow. To chyba jedyny przejaw innego systemu w Chinach. Jeden z nich na naszych oczach zaczal przeszukiwac jakiegos obywatela swojego kraju, zabral mu legitymacje, a nawet karte sim z telefonu. Wystepuja tez, dosc komicznie wygladajace rowery policyjne z migajacymi swiatlami, czerwonym i niebieskim.
Daleko w miasto sie nie zapuscilismy. Usiedlismy na mrozona kawe i herbate w kafejce jakis kilometr od dworca. Napoje byly bardzo smaczne, ale droga do toalety byla dosc skomplikowana. Nalezalo zglosic pani kelnerce zapotrzebowanie na WC i wtedy ona wreczala nam kartonik. Z owym kartonikiem wychodzilo sie z lokalu bocznymi drzwiami i szlo sie dalej za rog budynku. Tam czekal przy drzwiach pan, ktory zabieral nam kartonik i wpuszczal nas do przybytku rozkoszy. Wiekszosc wc w Chinach, szczegolnie tych publicznych, to toalety typu "na Malysza", niewazne czy dla kobiet czy mezczyzn - pelne rownouprawnienie.
Jakos doczekalismy wieczora spacerujac sobie tam i z powrotem po dworcu i przez kilkanascie minut obserwujac tropikalny deszcz (pewnie to resztki tajfunu Conson, ktory uderzal akurat ta czesc swiata). Okolo 20:30 ruszylismy spod agencji w nieznanym nam kierunku. Z plecakami bieglismy doslownie za naszym "przewodnikiem". Wiedzielismy mniej wiecej gdzie jest dworzec i troche dziwnie czulismy sie idac w przeciwnym kierunku. Wyprowadzil nas gdzies na ulice w poblizu dworca i tam czekalismy na autobus. Warto dodac, ze razem z nami byli Hiszpanie, dla ktorych zabraklo biletow w naszej agencji. Okazalo sie, ze w innej agencji byly na ten sam autobus (czary mary). Po jakis 10 minutach podjechal autobus. Przed wejsciem do srodka, pani z obslugi polecila nam zdjac buty i wkroczylismy... Zgodnie z obietnica byl to bus z lozkami. Jeden rzad pietrowych lozek pod oknem, przejscie, rzad na srodku, przejscie i rzad pod drugim oknem. Lozka bardzo wygodne, z poduszkami i koldrami. Genialny pomysl i swietny sposob przemieszczania sie noca... dla ludzi ponizej 180, a najlepiej 170 cm.

 Nogami do przodu.

Droga z tego co pamietam wiodla glownie, jesli nie wylacznie autostrada. Wjezdzalismy tez do miast, na dworce i na stacje benzynowe w celu oproznienia pecherzy. Mijane miasta wcale nie sprawialy wrazenia zacofanych. Wrecz przeciwnie. Jesli ktos mysli, ze Chiny to kraj trzeciego swiata, to powinien swoj poglad dosc mocno zweryfikowac. Miasta wygladaja duzo lepiej i czysciej niz przykladowo Dublin. Biurowce, rozblyskujace kolorami teczy reklamy wielkopowierzchniowe, makdonaldy i inne miedzynarodowe marki na kazdej ulicy. Chiny gonia do przodu i to szybko. Wiele sie tam buduje i to buduje wysoko. Samochody jakimi poruszaja sie Chinczycy to znane swiatowe marki, lub ich lokalne kopie. Chevrolet to w Chinach Chery, maja tez swoje BMW, czyli BYD i jeszcze kilkanascie firm, ktorych znaki i nazwy widzialem po raz pierwszy, za to karoserie cos mi przypominaly. Do uzytku tych pojazdow jest siec autostrad, ktorej pozazdroscily by prawie wszystkie kraje europejskie. Jadac autostrada do Yangshuo, czy pozniej do Nanning, myslalem ze fajnie byloby zeby w Argentynie bylo choc troche takich drog (nie mowie nawet o Polsce!).
W Yangshuo zameldowalismy sie nad ranem w sobote. Wysiedlismy z busa i zaatakowal nas sympatyczny pan, zwacy siebie Robertem. Troche dziwne imie jak dla Chinczyka, ale dosc sprawnie poslugiwal sie angielskim i mial wizytowke hostelu polecanego przez Looney Planet, wiec sie skusilismy na jego uslugi. Hostel do ktorego nas zawiozl wcale nie nosil nazwy z przewodnika. Tamten, podobno byl zajety ;) Po krotkich negocjacjach, cena za dwojke z TV i lazienka stanela na 90y za noc. Zarezerwowalismy od razu 3 noce. Do tego zaproponowal nam 3 dni wycieczek i bilet na autobus do Nanning w promocyjnej cenie 1600yuanow za osobe. Wiedzielismy, ze troche przesadza, wiec twardo schodzilismy w dol. Ostateczna cena za osobe: 750 yuanow :) W miedzyczasie pod naszymi nogami przebieglo kilka karaluchow, ktore jak twierdzil Robert, ludzie przyniesli z gor. Taaaaa, jasssne....
Pierwszy dzien byl wycieczka rowerowa po okolicach Yangshuo z przewodnikiem. Wszystkie bilety mielismy wliczone, wiec ze spokojna glowa ogladalismy krajobrazy i scigalismy sie na rowerach z naszym przewodnikiem. Przewodnikiem byl inny Chinczyk o dziwnie brzmiacym imieniu Kevin :).

 Aga odnalazla swoje ulubione zwierzatka. Czeka nas chyba kopanie basenu kolo bloku, zeby mialy gdzie plywac...

Lady Mountain z dwoma dzirami... Ktos ma sprosne mysli?

Rzeczka z widoczkiem.

W ramach wycieczki zaliczylismy tez spacer po jaskini z kapiela w blocie i cieplych zrodlach. Jaskinia byla o tyle fajna, ze wszystko mozna bylo dotknac, obejrzec z bliska, a pewnie nawet polizac jesli ktos mial ochote.

 Bliskie spotkania z nietoperzami.

Zwirek i Muchomorek.

Podziemna sauna.

W cenie byla tez krotka wspinaczka na Moon Mountain. Podczas tej ostatniej caly czas sledzila nas pani sprzedajaca butelki z woda. Lat miala na pewno wiecej niz my oboje i tylko kilka swoich zebow. Usmiechala sie za to co chwila do nas swoimi srebrnymi zabkami i oferowala wode lub wachlowanie. Koniec koncow, zrobilo nam sie jej szkoda, mimo ze wody mielismy duzo i kupilismy buteleczke.

Moon Hill

Moon Hill a w tle Moona Mountains i Moona River :)

Droga dookola Yangshuo jest jedna z najbardziej zatloczonych w okolicy (pod wzgledem ruchu jednosladow). Chociaz akurat tego na tym zdjeciu nie widac :)

Obiadek zjedlismy w poblizu biura "jaskiniowego". Nie skusilismy sie jednak ani na zaby, ani slimaki, ktore byly w ofercie, ale na proste warzywka z ryzem - pycha!
Po powrocie do hotelu, kupilismy piwko i poleglismy na lozkach. W autobusie nie wyspalismy sie za bardzo, wczesniejsza noc tez nie byla swietna. Obudzilismy sie nastepnego dnia po 14 godzinach snu (w tym miejscu specjalne pozdrowienia dla pulkownika Lesiaka;)).
Po wybudzeniu sie ze spiaczki w niedziele, wyjechalismy na wycieczke do starego chinskiego miasta Huang Yao. Droga zajela nam jakies 1,5 godziny. Poruszalismy sie, jak to w Chinach bywa, klimatyzowanym busem po autostradzie. Dodam, ze nie byla to wycieczka pokazowa tylko dla turystow z zachodu. Bylismy jedynymi przedstawicielami innej cywilizacji w autobusie i podczas calego pobytu w starym miescie. Stanowilismy swoista atrakcje, kazdy kto potrafil, mowil do nas "hello". Przodowaly w tym zwlaszcza dzieciaki.



Swojskie klimaty.



 Suszone sliwki z sola, przynajmniej tak to cos smakuje...

Dzieciaki bawiace sie papierowym smokiem (nie zmiescil sie w kadrze;))

 3 baseniki do prania (3 na gorze), jeden do mycia warzyw (lewy dol) i jeden z woda do picia (prawy dol).

Stare miasto to i niektorzy ludzie wiekowi.



W zwiazku z tym, ze obcokrajowcow bylo tam zero, menu w restauracji bylo tylko w jezyku chinskim. Naszych ulubionych obrazkow tym razem zabraklo. Dookola nas zlecialy sie chyba wszystkie kelnerki probujac rozgryzc co chcemy zamowic. Jedna z nich znala nawet kilka slow po angielsku. No moze nie kilka, tylko jedno, "chicken", i wydawala przy tym odglosy jakie wydaje normalnie kura. Wszyscy bardzo chcieli nam pomoc i byli bardzo mili. W koncu jedna z pan zabrala Age do kuchni i tam wskazujac palcem, Agnieszka wybrala obiad dla nas.
Po powrocie, probowalismy dostac sie gdzies na internet zeby zabukowac sobie kolejny hostel w Nanning. Pan manager w kafejce oswiadczyl nam jednak, ze internet jest i owszem, ale trzeba wylegitymowac sie chinskim dokumentem. Pozostalo nam lapanie wifi pod kafejka w ktorej wczesniej udalo nam sie zdobyc haslo za cene wypicia herbaty.
Dopiero w Yangshuo mielismy okazje zaznac w pelni chinskiego ruchu ulicznego. Skuterow w Panstwie Srodka jest pewnie niewiele mniej niz ludnosci. Przynajmniej takie wrazenie mozna odniesc z tego, co sie widzi na ulicach. Tysiace skuterow! Najlepsze jest to, ze wszystkie zasady ruchu ulicznego sa mocno rozluznione. Na ulicach Chinczycy maja duzo wieksza wolnosc na drogach niz cywilizowany swiat zachodni. Zasada jest taka, zeby poruszac sie zdecydowanie do przodu, nigdy do tylu. Jesli ktos ma Cie ominac, to ominie cie wlasnie z tylu, wiec nie rob mu psikusa cofajac sie. Przyzwyczajenie sie do tego natloku na ulicach zajmuje troche czasu.
Inna ciekawa rzecza sa rusztowania w Azji. Nie sa takie do jakich jestesmy przyzwyczajeni w Europie. Solidne, metalowe lub drewniane. Tutaj sa one zrobione z bambusa i dziala to swietnie. Lekkie i bardzo wytrzymale. W sumie nie ma sie co dziwic, ze nie ma takich w Europie, ale pierwsze wrazenie bylo szokujace, nie za bardzo ufalismy ich sile przechodzac pod nimi.
Wieczorem w niedziele wybralismy sie do centrum Yangshuo i przerazilo nas ono. Takiego tloku turystow z calego swiata, nie widzielismy juz od dawna. Totalnie nas to zniechecilo do poruszania sie po centrum wieczorowa pora. Chinskich turystow bylo co prawda jakies 70%, ale i tak sporo bylo hosteli i barow nastawionych tylko na bialych. Zawsze staramy sie unikac takich miejsc, dlatego w sumie cieszylismy sie, ze spimy poza centrum. Znalezlismy tez International Youth Hostel, za ktorego reprezentanta podszywal sie nasz Robert. Troche kiepsko, ze nas oszukal, ale i tak wolelismy spac z karaluchami niz z gromadka amerykanskich dzieciakow.
Poniedzialek mial byc dniem splywu lodka rzeka Li. Mielismy poplynac z Xing Ping do Guilin i z powrotem. Wycieczka byla zaplanowana na popoludnie, wiec z rana powloczylismy sie jeszcze troche po miescie i zjedlismy sniadanko w chinskiej jadlodajni (tradycyjnie wskazujac palcem). Dostalismy tez od Roberta bilety na autobus do Nanning na nastepny dzien, na 8:00. Powiedzial, ze jak pojedziemy na lodke, to ktos tam bedzie czekal na nas i nas odbierze. Poczatek splywu mial byc w Xing Ping, do ktorego dojechalismy lokalnym autobusem, ponownie zero bialych. Super klimat. Jazda po bocznych drogach i ogladanie wiesniakow uprawiajacych swoje poletka. W Xing Ping jednak nie czekal na nas nikt. Kilka pan bedacych tam i czekajacych na turystow powtarzalo slowo "ticket", my biletow jednak nie dostalismy wczesniej. Po kilkunastu minutach rozgladania sie i prob dogadania sie, wsiedlismy do autobusu powrotnego. Pani z recepcji zadzwonila po Roberta. Poczatkowo mowil, ze nie ma go w miescie i ze nie przyjedzie. Jednak po paru chwilach pojawil sie przed drzwiami. Probowal nam wmowic, ze nie czekalismy wcale i ze tam na nas ludzie czekali i ze on teraz bedzie sie musial tlumaczyc. Bla bla bla... darl sie przy tym w nieboglosy. Jak dla mnie nie bylo sensu z nim rozmawiac. Zapytalem go tylko, po co milibysmy tam jechac i od razu wrocic bez czekania, skoro zaplacilismy i chcielismy poplynac lodka. Logika jednak do niego nie przemawiala. Stwierdzilem, ze napiszemy mu "dobre" opinie na necie i ze ostrzerzemy wszystkich zeby na niego uwazali. Naprawde nie mozna sie z nim bylo dogadac. My spokojnie, a on do nas krzyczal w nieboglosy, wydawalo sie, ze w ogole nie chcial rozwiazac problemu. Ktorys z jego wspolpracownikow ewidentnie nawalil i nie bylo go gdzie mial byc. Tymczasem on cala wine zwalal na nas. Koniec koncow, w ramach rekompenstaty zawiozl nas nad rzeke w Yangshuo i stamtad poplynelismy kawalek w strone Guilin. Widoki byly piekne a 2 godzinki wystarczylo w sam raz. Szkoda tylko, ze tyle trzeba bylo sie nagadac zeby to zobaczyc.

Krajobrazy wzdluz rzeki Li.

 Taka lodeczka jak na pierwszym planie plynelismy. Na drugim planie lodz rybacka.

Miejscowi rybacy przy lowieniu korzystaja z pomocy kormoranow.

Dumnie powiewajace flagi na tle dyskotekowego mostu w Yangshuo (zmienia kolory co 2 sekundy)

Po lodce postanowilismy zjesc lokalny specjal - rybe w piwie. Walory smakowe niesamowite, jednak ilosciowo nie podolalismy. Nie dosc, ze na talerzu sporo zostalo, to jeszcze bylismy tak pelni, ze zasnac bylo ciezko (cena - 45y za mega porcje na 2/3 osoby).
Autobus do Nanning zlapalismy jakies 20 minut przed 8 we wtorek.Opoznienia nie bylo zadnego, co wiecej, wyjechal 5 minut przed czasem. Na pokladzie oczywiscie klimatyzacja, a pani z obslugi rozdala butelki wody zaraz po wyjezdzie. Co wiecej, dostalismy tez sniadanie. Trasa bardzo ladna widokowo, przez gory, tunele, pola ryzowe i prawie caly czas autostrada. Chinczycy nie przejmuja sie, ze na przeszkodzie autostrady staje im gora, po prostu buduja w niej tunel. Wspolnie z Aga stwierdzilismy, ze w Polsce pewnie gore trzeba by bylo wysadzic w powietrze, objechac lub zrezygnowac z budowy autostrady.
W Nanning zarezerwowalismy Nanning City Hostel.Rzadzony przez Amerykanina z mala pomoca chinskiego studenta. Takiego hostelu jeszcze nie widzielismy na oczy. Weston - wlasciciel, powiedzial, ze wlasnie tak wygladaja one w US and A. Probowal wprowadzic w nim tez swoja "southern hospitality" (poludniowa goscinnosc), poniewaz pochodzil z Teksasu. Troche z nim pogadalismy. Okazalo sie, ze ozenil sie z Chinka w US and A i przeniesli sie do Nanning. Planuja jednak kiedys wrocic do Stanow. Sam hostel wyglada jak 3-poziomowe mieszkanie w bloku. Pierwszy poziom jest na 11 pietrze i pelni role recepcji, kuchni i pokoju goscinnego. Wszystko jest fajnie urzadzone i czyste. Czulismy sie tam jak w domu. DVD, internet, czysta kuchnia, dostep do netu. Gdy weszlismy do pokoju nie wierzylismy wlasnym oczom. Pokoj byl olbrzymi, z Tv i kanapa. W naszym dormie bylo 5 lozek, w tym jedno podwojne. Ciekawe bylo to, ze pojedyncze lozka byly o wymiarach takich jak podwojne w dotychczasowych hostelach. Podwojne lozko bylo w iscie amerykanskim stylu i mialo wymiary 2x2 metry. W lazience przy pokoju mielismy wanne z masazami. Troche to malo funkcjonalne, ale odrobina luksusu nie szkodzi. Wystroj hotelu, jakosc materialow, swiatlo i sam klimat sprawial, ze wcale nam sie nie chcialo z niego wychodzic. Po prostu siedzielismy przed DVD, kompem albo z ksiazka i odpoczywalismy przed reszta podrozy.
Weston zalatwial nam wize do Wietnamu, wiec spedzilismy tam ponad 4 dni - tyle czeka sie na wize. Za jego posrednictwem kupilismy tez bilet na autobus do Hanoi. Okazuje sie, ze bus jest o polowe tanszy, jedzie kilka godzin krocej niz pociag, no i nie trzeba przemieszczac sie w nocy. Pociag pewnie bylby szybszy, ale stoi kilka godzin na granicy.
Czasami jednak ruszalismy sie z hostelu, glownie po to zeby cos zjesc. Glownie jedlismy w pobliskich jadlodajniach ze zdjeciami. Szczegolnie jedna przypadla nam do gustu. Za dwie wielkie chinskie zupki placilismy tam 8,5 yuana. Gdy pani napisala nam ta cene na kalkulatorze, to myslelismy, ze to zart! Zupki byly pyszne! Cos jak rosolek z warzywami, mieskiem, makaronek, odrobinka sosu sojowego i innymi przyprawami. Do tego mozna sobie dorzucic jeszcze samemu chili, wiecej zielska albo naszego faworyta - kiszona fasolke szparagowa. Jesc takie dobre rzeczy za taka kase to jest skandal! Tym bardziej, ze zalewana wrzatkiem zupka w markecie kosztowala 4 yuany za sztuke.
Wybralismy sie tez na spacer na nocny market. Zapachu jakie sie tam unosily obudzily by umarlego. Bylo tam wszystko co czlowiek da rade zjesc przyrzadzone we wszystkich smakach. Oprocz tradycyjnych kurczakow i prosiakow z grilla, byly tez oczywiscie pyszne owoce morze, wszelkiego rodzaju warzywa w tysiacach kolorow, slimaki, itd, itd. Dla nas najwieksza sensacja byl rekin i  sporych rozmiarow krokodyl lezacy i czekajacy na pocwiartowanie na jednym ze straganow. Ludzie oczywiscie bardzo mili, oferujacy z usmiechem swe potrawy. Po raz kolejny zjedlismy tyle, ze popelnilismy grzech, a reszte zabralismy ze soba do hostelu.
W sobote 24. lipca rano, razem z poznanym w hostelu Irlandczykiem Richardem zlapalismy miejski autobus na dworzec (1yuan). Od rana padal cieply tropikalny deszcz, ktory ustal dopiero na granicy z Wietnamem. Po drodze obejrzelismy sobie "Druzyne A" na pokladowym DVD. Zaraz przed granica autobus sie zatrzymal i wygonili nas na zewnatrz na obiad (ryz, warzywka, troche mieska, kielki z kukurydza i zupka oraz owoc). Za autobus zaplacilismy 150 yuanow na osobe, a jako ze bylismy na tyle leniwi to doplacilismy po 30 za rezerwacje Westonowi. Droga do granicy to tradycyjnie autostrada, ktora skonczyla sie dokladnie przed przejsciem granicznym. Z Chin wymeldowalismy sie u pogranicznikow bez zadnych przeszkod i ruszylismy w kierunku kolejnego nieznanego kraju.
Zaliczylismy tylko maly skrawek poludniowych Chin, ale na pewno chcielibysmy kiedys jeszcze tam wrocic!

Michal

sobota, 24 lipca 2010

King Kong Hong Kong

9 lipca wczesnym rankiem zerwalismy sie z lozka w Sydney. Noca nie wyspalismy sie za bardzo. Zlozylo sie tak, ze jeden z naszych amerykanskich wspolokatorow z 4 osobowego pokoju, postanowil poimprezowac troche za bardzo i mniej wiecej od 1 w nocy zarzygiwal siebie i swoje lozko :) Jego kolega mial na niego oko, zeby sie nie udusil swoimi wymiocinami i przy okazji zeby nie zarzygal mu lozka - spal pod nim na pietrowym lozku. Generalnie jednak wrazenia z Australii byly bardzo mile i pozytywne. Troche juz jednak zmeczeni bylismy zachodnia cywilizacja i nie moglismy sie doczekac jej odmiany w wersji azjatyckiej.

Prognozy na lot wcale nie byly zbyt dobre. Moja podreczna, przenosna stacja prognozy pogody w telefonie ostrzegala przed deszczami i burzami w Hong Kongu. Nikt nie lubi chyba latac w burzach, wiec wcale nie napawalo nas to optymizmem przed lotem. Okazalo sie, ze prognozy mojej pogodynki sa jednak malo adekwatne do rzeczywistosci. Lot odbyl sie bez wiekszych klopotow, a i pozniej pogoda nam dopisywala, mimo burzowych przepowiedni. World Mate weather forecast - shame on you! :)

Po okolo 9 godzinach lotu i przekroczeniu rownika znalezlismy sie z powrotem na polnocnej polkuli. Nie bylo nas tutaj 5 miesiecy i musze przyznac, ze calkiem milo byc coraz blizej domu. Z Hong Kongu juz w sumie mozna przeciez dojechac do Polski droga ladowa.

Duze domy z gory wcale nie sa takie duze jak z dolu, hehe...

Gdy ladowalismy przed oczami stanelo nam na chwile Rio de Janeiro z jego wzgorzami i wysepkami. Brakowalo tylko faweli na gorzystym terenie, no i te budynki w HK jednak jakies takie wyzsze. Pierwsze wrazenie jednak bylo jak najbardziej pozytywne. Miasto z gory nie wygladalo wcale na takie duze, przynajmniej w moich oczach. Pewnie to wlasnie dzieki temu, ze zamiast wszerz, buduje sie tam glownie w gore. Wyladowalismy na wyspie Lantau na ktorej jest lotnisko i stamtad zlapalismy szybki autobus do centrum. Wiza do Hong Kongu nie stanowi zadnego problemu i dostalismy na lotnisku prawo do pobytu na 90 dni. Juz na miejscu chcielismy zdobyc wize chinska i moze nawet wietnamska.
Po drodze do hostelu, ktora wiodla glownie autostrada, podziwialismy cuda architektury i techniki jakie ulatwiaja zycie mieszkancom. Tunele i mosty miedzy wyspami, super szybkie pociagi, gigantyczne bloki mieszkalne tuz przy stromych zboczach. W odroznieniu do Rio na gorzystym terenie nie buduje sie tutaj niskich barakow lub innych budynkow na ksztalt faweli. Zbocza generalnie pozostawiane sa sobie samym, a wielkie bloki mieszkalne buduje sie wszedzie gdzie tylko jest kawalek plaskiego terenu.
Znalezienie hostelu w centrum dzielnicy Mong Kok nie bylo az takie trudne jak sie poczatkowo nam wydawalo. Troche pokrecilismy sie w kolko, ale w koncu za rogiem jednego z budynkow odkrylismy wejscie i wjechalismy na 14 pietro, na ktorym byla recepcja. Nasza dwojka miala rozmiar 2 osobowego lozka. Byla tam co prawda tez prywatna lazienka, ale nic wiecej by sie nie zmiescilo. Bez zartow mozna powiedziec, ze wstajac z lozka wchodzilismy do lazienki i nie moglismy obydwoje stac w tym samym czasie. Pokoj wiec bardzo maly, ale przytulny i czysciutki, z TV i internetem wi-fi, ktory w HK dziala bardzo sprawnie (skype dzialal prawie jak telefon).
W recepcji znalezlismy tez dosc duzo ksiazek na wymiane, w tym poszukiwany przez nas przewodnik po Azji Poludniowo-Wschodniej Footprinta w twardej okladce. Wlasnie te przewodniki polecamy, jesli macie wybor miedzy "Loony" Planet a Footprintem. Sa one bardziej czytelne, aktualne i generalnie przyjazniejsze dla turystow z plecakiem i mniejszym budzetem. Dodam jeszcze cene pokoju dla ciekawskich - 140 HK$ za osobodobe - cos w okolicach 60 PLN.
Po HK najlepiej i najszybciej poruszac sie pod ziemia. Na ziemi jest nie dosc, ze bardzo tloczno, to jeszcze cholernie goraco w lecie. Po krotkim rekonesansie na powierzchni postanowilismy wiec zejsc do podziemia i zafundowalismy sobie po osmiornicy. W miedzyczasie na powierzchni opedzalismy sie od indyjskich krawcow i sprzedawcow zegarkow, oferujacych nam swe uslugi. Jeden z nich byl nawet na tyle zdesperowany, ze gdy haslo "watches, watches" nie zadzialalo, zaproponowal nam "hasish, hasish"...
Osmiornica, czyli Octopus to karta do poruszania sie po miescie. Dziala w metrze, autobusach, promach, mozna nia nawet placic w niektorych sklepach i restauracjach. Koszt: 150 HK$ z czego 100 jest do wykorzystania, a 43 zwracaja po oddaniu karty. Miasto jest wielkie i czasami przejazdy sa naprawde dosc drogie, ale jednak i tak najlepsza metoda poruszania sie jest metro.

 Jedna ze swiatyn w centrum miasta.

Niedzielna szkolka kung fu dla smokow...

Oraz dla najmlodszych.

Nasza "baza" byla na polwyspie Kowloon, wiec do samego centrum, czyli na wyspe Hong Kong musielismy plynac promem lub jechac podwodnym metrem. Przy samym kanale dzielacym wyspe od reszty Specjalnego Regionu Administracyjnego sa zlokalizowane najwyzsze budynki, banki, firmy elektroniczne, itp.
W metrze coraz bardziej przekonywalismy sie, ze prawda jest, ze wiekszosc Azjatow jest nizsza od Europejczykow. Stojac mniej wiecej w srodku skladu pociagu widzielismy jego koniec i poczatek, ponad glowami innych podroznych. No i te pisuary w publicznych toaletach na wysokosci kolan... Bardzo nas cieszylo to, ze wreszcie jestesmy gdzies, gdzie ludzi, kultura i cywilizacja sa inne od dotychczas nam znanych.
Jako, ze wyladowalismy w piatek po poludniu nie bylismy w stanie nic zalatwic w kwestii wizy do Chin, musielismy czekac do poniedzialku. W poniedzialek rano przed 9 ustawilismy sie w dlugiej kolejce do chinskiego konsulatu i z niepewnoscia rozwazalismy nasze szanse na wjazd do Panstwa Srodka. Dopiero w srodku wypelnilismy podania i przez to wyprzedzilo nas wiele osob, ktore te formularze przyniosly ze soba. Nie mielismy zadnych rezerwacji hoteli ani lotow w Chinach, jedynym dokumentem jaki dolaczylismy bylo potwierdzenie naszego dalszego lotu z Bangkoku do Bombaju. Jak sie okazalo to wystarczylo. Pani kazala nam sie zglosic po odbior paszportow z wizami w czwartek. Taka wiza, na ktora sie czeka 4 dni, jest w HK darmowa, przynajmniej dla Polakow. Za przyspieszenie tempa trzeba zaplacic.
Na wize wietnamska trzeba tez czekac 4 dni. Dowiedzielismy sie tego w czwartek, po odebraniu wizy chinskiej. Byla opcja jednodniowa, ale kosztowala 500 HK$ wiec zrezygnowalismy. Nie chcialo nam sie zostawac dodatkowych 4 dni w HK (bylismy juz tam wtedy prawie tydzien, co w zupelnosci wystarczy).
Co robilismy w HK przez tydzien? Glownie zwiedzalismy markety uliczne. W poblizu naszego hostelu bylo ich kilka. Ladies market z odzieza, jedzeniem i pamiatkami. W ulicy obok byl market z elektronika, a w nastepnej z akcesoriami sportowymi. Po drugiej stronie glownej ulicy - Argyle Street, byl kolejny market z fatalaszkami i jedzeniem i markety z rybkami akwariowymi:)

 Przykladowy market w godzinach niskiego "oblozenia" klientela.

Troche dalej, ale ciagle w okolicy gdzie mozna dojsc bez metra, byl nocny market, na ktorym bylo wszystko doslownie. Od butow, przez szlachetne kamienie, bizuterie, jedzenie, az po fikusne majteczki i filmy dla doroslych.
Zaliczylismy tez market z elektronika z drugiej reki. Ceny elektroniki nie powalily nas jednak, mimo wczesniejszych oczekiwan. Nowy sprzet jest generalnie niewiele tanszy niz w Polsce.
Chyba najwiecej dolarow wydalismy na jedzenie i napoje. Panujacy upal sprawial, ze wypijalem mniej wiecej 2 litry dziennie. Korzystalismy z lokalnych stoisk z mrozona herbata oprocz wody, ktora mielismy zawsze ze soba. W rekordowym dniu wypilem 2,5 litra herbaty w 4 roznych smakach. Zielone i czarne herbaty wystepuja tam we wszelkich mozliwych smakach i z przeroznymi dodatkami. Do herbaty oprocz mleka wlewaja tam na przyklad ocet. Wrzucaja fasolke, kasze lub jakies kolorowe zelki. Ciekawostka jest tez to, ze na ulicy mozna kupic zimny sok z selera, ogorka czy papryki obok tych klasycznych smakow typu mango, grejpfrut i smoczy owoc... :)

 Na pierwszym planie smoczy owoc.

Suszone owoce morza - pyszotka!

Co do jedzenia, to kierowalismy sie zasada, ze wszystko da sie zjesc. Wybor miejsca stolowania sie zalezal glownie od tego, czy wystepowalo w nim angielskie menu, tudziez zdjecia potraw, oraz od tego jak wielu klientow dana jadlodajnia miala. Czesto tez jadalismy z ulicy, ze stoisk na ktorych panie na naszych oczach przyrzadzaly jakies blizej nam nieznane potrawy, glownie owoce morza. Moim faworytem byla osmiornica smazona w glebokim tluszczu, pycha! Bardzo smaczne tez byly suszone owoce morza sprzedawane w co drugim sklepie: ryby, krewetki, malze, a nawet rozne gatunki morskiego zielska. Niczym sie nie zatrulismy, a zupki smakowaly przewaznie wybornie i wypelnialy nas do syta. Aga najbardziej zasmakowala w zupie wonton z pierozkami, o lagodnym warzywnym smaku. Ja probowalem rzeczy ostrzejszych, nie zawsze bedac w stanie zjesc je do konca...
W HK bez problemu mozna porozumiec sie w wiekszosci miejsc w jezyku angielskim. Wiekszosc ludzi, zna ten jezyk nawet bardzo dobrze. Ludzie sa bardzo sympatyczni, mili i pomocni. Miasto jest bardzo czyste, komunikacja porzadnie zorganizowana i klimatyzowana. Widac inna kulture w kontaktach miedzyludzkich i szacunek dla klientow w sklepach i instytucjach publicznych. Wszyscy dokladaja staran zeby sprzedac swoje produkty, nawet jesli trafiaja na tak upartych negocjatorow cen, jakimi bylismy my:). Targowac warto sie wszedzie, a na marketach jest to wrecz obowiazkowe.
W ramach zwiedzania miasta i okolic, pojechalismy we wtorek na wyspe Lantau, ta na ktorej jest lotnisko, zeby zobaczyc jeden z najwiekszych posagow Buddy na swiecie. Wielki spizowy Budda goruje tam nad gorzystym krajobrazem wyspy. Na sam szczyt z rozmachem wjezdza gondola rozpieta nad kilkusetmetrowymi dolinami. My dostalismy sie tam klimatyzowanym busem, ktory podjezdzal i zjezdzal ze wzniesien pod ktore ciezko byloby wyjsc na piechote. Cala podroz w przyjemnej temperaturze i po plaskim jak stol asfalcie. Budda faktycznie robi wrazenie, ale na mnie wieksze zrobila buddyjska swiatynia tuz obok.

 Ladny pierwszy plan, ladny i drugi, a nawet tlo ladne.

Pierwszy plan wymiata!

Co mi pan tu bedzie kadzil?!

Buddyjska swiatynia na wyspie Lantau.

Rowniez ostatni dzien naszego pobytu w HK poswiecilismy na zwiedzanie swiatyni i ogrodow, tym razem w centrum miasta. Taka oaza spokoju i rozmyslan pomiedzy wielkimi blokami i zgielkiem autostrad. Piekna drewniana architektura, cisza i zupelnie nie znana nam religia.

 Brus Li karate mistrz.

Zamyslona Aga.

Sroda w HK jest najlepszym dniem na zwiedzanie muzeow. W tym wlasnie dniu wszystkie muzea otwieraja swoje podwoje bezplatnie. Skorzystalismy z wizyty w muzeum sztuki - przepiekna chinska kaligrafia, kosmosu i historii - HK od dinozaurow do Chinskiej Republiki Ludowej. Tlumy w tym ostatnim zmeczyly nas jednak na tyle, ze wiecej nie dalismy rady zaliczyc i skonczylo sie na trzech powyzszych.
Ludzie od promocji HK maja glowy na swoim miejscu i postanowili wykorzystac fakt, ze na wyspie Hong Kong jest kilkanascie duzych budynkow. W ramach promocji miasta codziennie wieczorem, na nabrzezu, odbywa sie spektakl muzyczno-swietlny "Symfonia swiatla". Budunki na wyspie widziane z Kowloon sa podswietlane w ramach muzyki. Glowna role odgrywa w tym oczywiscie budynek Bank of China ;)
W tym samym miejscu z ktorego mozna obserwowac "Symfonie" jest azjatycka aleja gwiazd. Swoje rece odcisnely tam takie gwiazdy jak Jackie Chan i znany chyba wszystki Polakom, Sam Hui...

 Symfonia swiatla i ja w wersji azjatyckiej.

W piatek, 16 lipca, po tygodniu pobytu w HK wsiedlismy do metra na naszej "osiedlowej" stacji Mong Kok i po przesiadce na blekitna linie, pojechalismy w kierunku stacji Lo Wu i granicy z ChRL. Jest to ostatnia stacja w HK, na niej znajduje sie chinska kontrola paszportowa. Kontrole przeszlismy bez wiekszych przeszkod, chociaz od razu bylo widac, ze wjezdzamy do panstwa gdzie mundur ma duzo wieksze znaczenie. Pan na granicy sprawdzal dokladnie nasze paszporty i wizy. Aga, ktora przeszla pierwsza, widziala ze gdy podszedlem do okienka, na komputerze pojawily sie az 4 rozne moje zdjecia (z paszportu, z wizy i jeszcze 2 inne z kamer na granicy). Wkroczylismy do Chin w miescie Shenzen, ale o tym co i jak w Chinach, juz w nastepnym poscie.

Michal  prosto z Hanoi

czwartek, 8 lipca 2010

W krainie Ozzzz...

Po dosc dlugim pobycie w Nowej Zelandii, wyladowalismy wreszcie w Australii. W miedzyczasie troche zmienily sie nasze plany. Jako ze z Aga planujemy zakonczyc podroz troche wczesniej niz Marta z Oisinem (ktory dolaczyl juz do ekipy wycieczkowej na stale), dlatego postanowilismy rozdzielic sie i podrozowac dalej tylko we dwojke.
Nasz pierwszy plan tej nowej wersji podrozy zakladal, ze w Australii bedziemy tylko 6 dni, od 30 czerwca do 5 lipca. Zaraz po drugiej turze wyborow i glosowaniu w Sydney mielismy leciec dalej do Hong Kongu. Niestety nie udalo nam sie przelozyc biletow na 5 lipca. Najblizszym wolnym terminem byl 9 i wlasnie jutro lecimy do Azji.
Od poczatku wiedzielismy, ze Australia nie jest tanim krajem, wiec chcielismy spedzic tu jak najmniej czasu i stracic jak najmniej kasy, a tym samym zachowac ja na azjatycka czesc naszej podrozy. Czas byl tutaj tez bardzo waznym czynnikiem, poniewaz spedzajac w Australii caly miesiac, jak bylo poczatkowo zalozone, do Azji wlecielisbysmy dopiero na poczatku sierpnia. Biorac pod uwage, ze w pazdzierniku wracamy do Polski, to czas na Chiny, Wietnam, Kambodze, Laos, Tajlandie i Indie, wydawal nam sie zdecydowanie za krotki. Stad taka zmiana. W troche innej sytuacji sa Marta i Oisin, ktorzy maja teoretycznie nieograniczony czas podrozowania. Poza tym Oisin jeszcze chcial troche zlapac surfingu w cieplejszych warunkach, wiec chcial zostac pelne 4 tygodnie w kraju kangurow.

Po tym przy dlugim wstepie przejdzmy do rzeczy...

W Sydney wyladowalismy 30 czerwca przy bardzo ladnej pogodzie. Mimo ostrzezen o turbulencjach lot wcale nie byl taki zly a linie Quantas sa jednymi z lepszych ktorymi dotad lecielismy. Dla mnie najfajniejsze bylo to, ze filmy zaczely sie zaraz po wejsciu na poklad i zakonczyly juz po ladowaniu, co pozwalalo odwrocic uwage od malo przyjemnego startu i ladowania.
Na lotnisku zlapalismy w czworke taksowke do hostelu. Wiedzielismy ktoredy pojechac i ile ma to kosztowac (25-30 dolarow. Kurs dolara australijskiego = kurs amerykanskiego, mniej wiecej ;)), ale jednak i tak kierowca zafundowal nam troche okrezna trase i troche zwiedzania za cene 38 dolarow. Niby nie jest zle, ale jakis niesmak pozostal, szczegolnie po tym jak nam pani w recepcji powiedziala, ze na lotnisko jedzie sie generalnie prosto i prosto, a nie krazy jak my to robilismy...
Hostel Alfred Park - bo tak nazywal sie nasz pierwszy hostel po ponad 6 tygodniowej przerwie, sprawial bardzo mile wrazenie. Jest dosc tani i calkiem niezle polozony w spokojnej dzielnicy, zaraz przy parku i dworcu kolejowym. Wewnatrz jest milo i przytulnie, dzieki czemu niektorzy mieszkaja tutaj przez baaaaardzo dlugi okres czasu, nie chcac sie wyprowadzic. Jedynym mankamentem jest brak jakiegos "wspolnego" pomieszczenia, w ktorym mozna usiasc i ogladajac TV pogadac z innymi ludzmi.

Pierwsze dwa dni spedzilismy na zwiedzaniu miasta, a dokladniej jego centrum. Wielkie biurowce, przypominajace filmy z US and A, duzo ludzi na ulicach i mnostwo Azjatow. Tak wyglada samo centrum. Nie jest ono jednak az takie straszne i calkiem przypadlo nam do gustu. Z samego city mozna na spacerek przejsc sie do ogrodu botanicznego, mariny lub starej portowej dzielnicy The Rocks, gdzie domki sa juz zdecydowanie nizsze, a kafejki bardziej ludzkie i mniej zmakdonaldyzowane. Stamtad tez jest piekny widok na symbol Sydney, czyli futurystyczny budynek opery. Zwiedzilismy tez Darling Harbour z pieknym widokiem na biurowce w city. Wszystko to wyglada naprawde fajnie w pelnym sloncu. Mimo to, w sumie dobrze, ze jest zima i temperatura nie przekracza generalnie 20 stopni. Nie wyobrazam sobie zycia w tym miescie w lecie, kiedy jest w okolicach 40 stopni... Jednak wole 4 pory roku zamiast 2 ;)

Australia jest olbrzymim krajem i ciezko jest zobaczyc cos nie przemieszczajac sie kilka tysiecy kilometrow. Takie podroze wymagaja czasu i troche wiekszych wydatkow. Po dwoch dniach postanowilismy jednak ruszyc sie z Sydney i zobaczyc polozone o 2 godziny jazdy pociagiem na zachod Blue Mountains. Spedzilismy tam dwie noce, marznac prawie caly czas, poniewaz temperatura z reguly jest w tamtych okolicach nizsza o 5-7 stopni niz w Sydney. Same gory maja forme przypominajaca wielkie klify, jakby pozostalosc po jakims trzesieniu ziemi. No i ten kolor. Faktycznie, jezeli stoi sie gdzies na krawedzi klifu i patrzy na lancuch gorski ma on kolor niebieski. Skal tam za wiele nie widac (oprocz scian klifow), wiec moze to fakt, ze gory porosniete sa buszem, sprawia ze wydaja sie one niebieskie.
W Katoombie, centralnym punkcie Blue Mnts. rozdzielilismy sie z Oisinem i Marta. Wstalismy troche wczesniej, pozegnalismy sie i zlapalismy wczesniejszy pociag do Sydney. W niedziele wrocilismy do city na druga ture wyborow prezydenckich. Frekwencja byla w konsulacie w Sydney bardzo dobra, sporo ludzi wchodzilo i wychodzilo w czasie naszego pobytu tam. Na wycieczce w Blue Mountains fortuny nie stracilismy, bo bilecik w 2 strony to tylko 15 dolarow (plus 2 noclegi za 20). Zreszta z ogloszen, ktore widzimy w hostelu widac, ze zarobki tutaj nie sa male. Za prace kelnera jeden z barow oferuje 25 dolarow za godzine, za zrywanie cytrusow gdzies w prowincji Queensland pracodawca oferuje 18 za godzine. Z takimi zarobkami mozna spokojnie tutaj zyc, jesli tylko ma sie ochote rzetelnie pracowac :). Jedzenie przy takich pensjach wydaje sie byc bardzo tanie. Wielki obiad u Azjatow mozna zjesc za maksymalnie 15 dolarow. Wlasnie tym sie zywilismy, przygotowujac juz zoladki na Azje ;) Objedalismy sie kuchnia chinska i tajska glownie i trzeba szczerze powiedziec, ze juz sie nie mozemy doczekac na Azje!!!

Zadatek Azji jest juz w samym Sydney. W centrum miasta, a szczegolnie w okolicach dzielnicy Haymarket jest Chinatown i jak sama nazwa wskazuje skosnookich jest tam pod dostatkiem - ciezko tam spotkac bialych. Ogolnie w calym miescie pelno jest ludzi o azjatyckich rysach twarzy, sprzedaja kawe, prowadza restauracje itp. Niektorzy asymiluja sie bardziej, inni mniej, ale wszyscy jakos sobie radza i probuja ukladac zycie w obcym kraju. Chociaz pewnie dla niektorych nie takim obcym, bo widac, ze sporo z nich to juz kolejne pokolenie emigrantow.

W Australii wrocilismy do hostelowego zycia. Mielismy juz dosc kamperwana i wozenia wszedzie swoich 4 liter :) Brakowalo nam tez zdecydowanie spania w normalnych lozkach i normalnych prysznicow. To wszystko wrocilo! Zaczelismy sie znowu poruszac na piechote, nawet w nadmiarze! :) Wczoraj to chyba 20 km zrobilismy. Generalnie jak tylko byla pogoda, to wychodzilismy o 10 z hostelu i wracalismy okolo 18, wszystko na wlasnych nogach. Fajnie jest zaczac znowu sie ruszac i bardzo sie cieszymy, ze mamy juz za soba kamperwan.

Probowalismy tez zdobyc juz wize do Indii, ale gdy okazalo sie ze kosztuje ona 110 dolarow i czekac trzeba jakies 5 dni, to zrezygnowalismy. Postaramy sie ja dostac gdzies po drodze, pewnie w Bangkoku. Do zdobycia mamy tez wizy chinska i wietnamska, pewnie sprobujemy cos w tym temacie zrobic w Hong Kongu.

Jako, ze nie udalo sie zobaczyc prawdziwej, dzikiej Australii, poszlismy na skroty i zaliczylismy akwarium i male miejskie zoo. Taka namiastka australijskiej flory i fauny.

Obiecuje solennie ze od tej pory postaramy sie trzymac bloga na czasie i uzupelniac nowe wpisy jak tylko bedzie mozna. Zbyt dlugo nam zajelo nadrabianie zaleglosci, zeby znowu ich sobie narobic ;)

Michal


My darling w Darling Harbour.

Darling Harbour i replika statku Cooka

City

Szczeki 18
Uwielbiam owoce morza!

Dwie syrenki

Ryba kamien - najbardziej jadowita na swiecie. Nie deptac!

Kawusia na tle Blue Mountains

Blue Mountains

Tajpan - najbardziej jadowity waz na swiecie. Australia ma szczescie posiadac chyba 6 z 10 najbardziej jadowitych wezy :)
Smak prawie wawelski
Skaczcie do gory jak osobnik powyzej
Land down under
Nuda nuda nuda absurd paranoja
Wombat okazal sie 4 razy wiekszy niz myslalem... A moze za dobrze karmia?
Inteligencja bije z oczu
Z gory
Z gory patrzac
One way or the highway

Tradycyjne zdjecie pocztowkowe
Tam bylismy! :)