piątek, 21 maja 2010

Peru

Po przekroczeniu granicy z Peru od razu poczulismy sie w bardziej cywilizowanym kraju. Droga byla od samej granicy asfaltowa, moze nie najlepszej jakosci, ale w porownaniu z Boliwia byl to luksus. Mijane miasteczka wygladaly jakos tak schludniej i na bardziej zadbane. Nie bylo takich smietnisk jak na przedmiesciach Uyuni. Zdecydowanie mniej bylo tez bab w stylu boliwijskim, a te w stylu peruwianskim wygladaly duzo ladniej i na pewno bardziej kobieco niz ich odpowiedniczki z poludnia. Mialy w miare normalne spodnice i nie nosily tych smiesznych "chaplinowskich" melonikow. Dodatkowo, tradycyjne stroje peruwianek roznily sie tez kolorystycznie od tych z Boliwii, wiecej bylo w nich bieli i jasnych kolorow.

 Mlode Peruwianki w Cusco.

Transakcje gotowkowe w Peru dla Polakow sa bardzo przyjemne. Po pierwsze dlatego, ze jest to kraj generalnie tani, a po drugie dlatego, ze przelicznik peruwianskiego sola do zlotowki to prawie 1:1. Podobnie jak w Boliwii nalezy sie targowac o kazda rzecz, no moze z wyjatkiem restauracji – tego nie probowalismy. Obiad w knajpie w formie menu del dia (zupa, drugie i czasami nawet deser) to wydatek rzedu 15 soli, ale w malych barach dla lokalsow mozna zjesc nawet za 5 soli. Ceny noclegow sa rowniez bardzo przystepne. Za dwojke z prywatna lazienka najtaniej placilismy 50 a najdrozej 80, co po podzieleniu na 2 dawalo bardzo niskie stawki. Z tego co uslyszalem Peru jest jednak na fali wznoszacej i gospodarka rosnie, wiec mozna sie spodziewac wzrostu cen, tym bardziej, ze ruch turystyczny jest zdecydowanie wiekszy niz w Boliwii.

Nasz "bezposredni" autobus do Cusco zatrzymal sie w Puno i zostalismy poinformowani, ze mamy wysiasc i czekac na inny autobus do Cusco. W sumie nikt nie narzekal, bo warunki w jakich dotarlismy do Puno nie nalezaly do komfortowych – miejsca na nogi bylo mniej niz w samolotach Ryanair'a. Na nastepny autobus czekalismy okolo 2 godzin. W tym czasie, na dworcu, miejscowi zaoferowali nam do kupna prawie wszystko, od biletow autobusowych, przez rekodzielo, produkty spozywcze, wycieczki i noclegi. W Boliwii mielismy przedsmak takich zachowan. Wszedzie gdzie sie pojawilismy (lub inni gringos) sprzedawcy probowali nam cos sprzedac. W Peru takich naganiaczy czyhajacych na turystow jest jednak zdecydowanie wiecej. Czaja sie na wszystkich turystycznych trasach.

Autobus do Cusco mial troche pokiereszowana przednia szybe i mimo obietnic pozbawiony byl kibelka. Droga miala zajac 6 godzin, ale trwalo to jednak zdecydowanie wiecej i na miejsce dotarlismy poznym wieczorem. Po drodze w autobusie sprzedawano jedzenie, glownie przekaski. Odbywalo sie to na takiej zasadzie, ze autobus zatrzymywal sie w jakiejs malej wiosce, wsiadaly panie z koszykami i przechodzily przez caly autobus oferujac swoje wyroby, glownie kanapki lub empanady. Panie wysiadaly w nastepnej wiosce i czekaly na autobus w druga strone. W naszym autobusie jechal tez pan, oferujacy noclegi w Cusco po bardzo przystepnej cenie 50 soli za dwojke z lazienka. Pokazywal nam nawet zdjecia i zapewnial, ze jest to w centrum i goraca woda jest dostepna 24 godziny na dobe (co jest bardzo wazne przy wyborze miejsca do spania w Boliwii i Peru). Nie mielismy nic zarezerwowane w Cusco, ale slyszelismy rozne historie i czytalismy rozne zle rzeczy o naciagaczach w Peru, wiec podchodzilismy do jego zapewnien dosc sceptycznie. Jednak pozna pora przyjazdu na miejsce sklonila nas do zabukowania jednej nocy w polecanym przez niego hostalu. Dodatkowo dowoz do hostalu mielismy miec zapewniony, wiec przynajmniej poszukiwania miejsca do spania i transport do niego mielismy z glowy.

Po przyjezdzie na dworzec w Cusco, odebral nas jakis koles z hostelu. Mimo obaw Agi nikt nas nie wywiozl za miasto i nie obrabil z pieniedzy. Co wiecej nawet zawiezli nas taksowka pod hostel! W tym miejscu skonczyla sie bajka :) Pan, ktory nas odebral, wlasciciel hostelu, wcale jednak nie zaplacil za transport... Musielismy zrobic to sami. Kolejny zgrzyt – nazwa hostelu do ktorego nas wprowadzil nie zgadzala sie z ta, ktora podal nam jego kolega w autobusie. Opowiedzial nam wtedy swoja historie, ze jego hostel, czyli ten ktory nam pokazywali w autobusie jest teraz remontowany i ze na ta noc moze nas zakwaterowac tylko w tym do ktorego nas dowiozl. Nikt sie jakos nie ucieszyl zbytnio, bo czulismy sie troche zrobieni w konia. Nie bylismy sami, razem z nami bylo jeszcze kilka osob roznych narodowosci. W autobusie zaplacilismy po 50% zaliczki za pokoj, wiec nie chcielismy tej kasy stracic. Po dosc dlugich negocjacjach udalo sie zbic cene o 10 soli – w ramach rekompensaty za niedogodnosci. Hostel sam w sobie nie byl zly i pewnie z checia bysmy w nim zamieszkali na dluzej, gdyby nie to, ze nikt nie lubi byc wpuszczany tak nieladnie w maliny. Dodatkowo ciepla woda (obiecana) byla tylko w kilku pokojach, wylaczajac moj i Agi. :)

Nastepnego dnia sie wyprowadzilismy. Nie obylo sie niestety bez przypomnienia wlascicielowi, ze placic mamy 40 a nie 50 soli. Dodatkowo facio gdy uslyszal, ze jedziemy do Machu Picchu probowal nas przekonac, ze nie ma opcji zebysmy dostali sie tam pociagiem bo bilety sa wykupione,i ze on ma do sprzedania wycieczke na 3 dni do "doliny Inkow" za 150 dolarow... Rozesmialismy sie mu w twarz i podziekowalismy za nocleg i inne uslugi. W Peru trzeba walczyc o swoje i bardzo uwazac co i gdzie sie kupuje. Szukajac hostelu na nastepna noc wchodzilismy od razu do pokoi i sprawdzalismy jak wygladaly i czy pod prysznicem byla ciepla woda. W Cusco zostalismy jeszcze jedna noc, bo juz 19 kwietnia Oisin mial leciec z powrotem do Irlandii. Musielismy sie spieszyc i jak najszybciej zaliczyc Machu Picchu. Po znalezieniu hostelu, zaledwie 50 metrow w gore uliczki od poprzedniego, zakupilismy bez najmniejszego problemu bilety na pociag do Machu i kupilismy bilety wstepu. Za hostel placilismy co prawda 30 soli wiecej , ale byla ciepla woda, telewizor i pelny luksus.

Ruch turystyczny na trasie do M.P. zostal wznowiony na poczatku kwietnia, wiec mielismy szczescie. Po zejsciu lawin blotnych jeszcze w styczniu, od samego poczatku wyprawy nie wiedzielismy czy uda nam sie zaliczyc Machu Picchu. Po cichu liczylismy, ze ministerstwo infrastruktury Peru dotrzyma terminow i tak sie stalo ku naszej uciesze. Droga do Machu Picchu podzielona byla na 2 etapy: pierwszy to jazda 2 godziny taksowka do stacji pociagu oddalonej jakies 25 km. od Aguas Calientes, a drugi to jazda pociagiem przez godzine, co dawalo mu zawrotna srednia 25km/h (i tak jest to pewnie szybciej niz na trasie Jaslo – Rzeszow). Nasza podroz musiala tak wygladac, bo linia kolejowa Cusco – Aguas Calientes nie jest jeszcze w pelni naprawiona. Taksowke zamowilismy w hostelu i liczylismy na to, ze skoro pan z recepcji zamowil taxi na 5 osob, to przyjedzie jakis van lub cos wiekszego. Niestety, przyjechal zwykly kombi. 4 osoby na tylnym siedzeniu samochodu nie tworza zbytniego komfortu. Gdy tylko wyjechalismy za miasto, udalo nam sie wynegocjowac z panem taksiarzem, ze jedna osoba pojedzie w czesci bagazowej samochodu. Na ochotnika zglosil sie Oisin i mial nosa, bo nawet sie tam z tylu troche przespal. Za jazde 90 km. zaplacilismy 110 soli, pociag nie byl juz taki tani, bo bilet w dwie strony pochlanal 77 dularow amerykanskich! Jak widac Peru Rail szybko chce odrobic straty spowodowane przymusowym przestojem...;) Zamowilismy rowniez sobie odbior taksowka na 18 kwietnia, bo Oisin tego samego dnia popoludniu mial leciec do Limy, no i ruszylismy ciuchcia do Aguas Calientes.

Aguas wygladalo na raczej opuszczone. Widac, ze ruch turystyczny jeszcze nie wrocil do normy. Wlasciciele hosteli i restauracji po prostu bili sie o klientow i sami obnizali ceny lub proponowali dodatkowe uslugi, typu sniadanie w cenie pokoju. Koniec koncow wybralismy taki z ciepla woda, ladnymi pokojami i bez sniadania. Na scianie wisialy tez ceny za pokoj w sezonie – 33 dulary. My placilismy po 20 soli za osobe, czyli po 20 zlotych. W samym miasteczku wieczorem tez byly pustki, wstepnie wiec zorientowalismy sie gdzie i o ktorej mamy isc nastepnego dnia zeby zdobyc bilety na Wayna Picchu, wypilismy po piwku i poszlismy spac. Z Wayna Picchu sprawa wyglada tak, ze wpuszczaja tam tylko 400 ludzikow dziennie, 200 o 7 rano i 200 o 10. Zeby zdobyc wejsciowke trzeba wiec byc pod brama parku bardzo wczesnie. My wyruszylismy o 4:20, troche pobladzilismy szukajac trasy i po karkolomnej wspinaczce po prawie pionowych schodach z zapalonymi czolowkami, dotarlismy przed bramy okolo 5:30. Moj szczesliwy numerek to bylo 244. Wybralismy sobie na wejscie godzine 10 – liczylismy, ze do tego czasu sie przejasni, bo niebo i gory byly zasnute chmurami.

W momencie, w ktorym zrobilo sie jasno i zobaczylismy gdzie Inkowie wybudowali sobie MP, zrozumielisy dlaczego jest ono uznawane za jeden z cudow swiata i dlaczego wlasnie tam w swoja pierwsza podroz zagraniczna polecial Donald T. Na ta okazje mialem nawet zakupiona wczesniej w Boliwii indianska czapeczke. Zalozylem ja zeby poczuc sie jak nasz premier i doznac oswiecenia Slonce Peru :). Wracajac jednak do widoczkow jakie nas otaczaly. Bylismy na jednym ze szczytow czegos co nazywa sie cloud forest. W dole, kilkaset metrow pod nami bylo Aguas Calientes. Dookola byly inne podobne gory, wyrastajace wprost z kanionu rzeki na wysokosc kilkuset metrow. Jak widac Inkowie nie mieli raczej leku przestrzeni ani tym bardziej leku wysokosci. Takowe miala jednak moja kobieta i dlatego musielismy spedzic dluzsza chwile na przyzwyczajaniu sie do tego co widac bylo w dole i dookola. Robi to niesamowite wrazenie. Tarasy na ktorych Inkowie uprawiali roslinki koncza sie kilkusetmetrowa przepascia. Miasto jest usytuowane na szczycie gory tak, ze nie da sie do niego zakrasc niezauwazenie z zadnej strony, a najlepszym jego straznikiem sa prawie pionowo wznoszace sie skaly, na ktorych jest ulokowane. Jak i po co Inkowie wybudowali miasto w takim miejscu? Niestety na to pytanie ja nie potrafie znalezc logicznej odpowiedzi. Praca jaka musieli w to wlozyc byla przeogromna, dlatego zastanawiam sie co bylo ich motywacja i czy byly nia tylko wzgledy obronne... Miasto ma swoje obserwatorium astronomiczne, sanktuarium, czesc mieszkalna i tereny rolnicze.

Zdjecie obowiazkowe.



W zwiedzaniu miasta troche nam przeszkadzala pogoda. Chmury wisialy tak nisko, ze paktycznie w nich chodzilismy – w koncu bylismy w cloud forest. Bylismy wiec przemoknieci, a do tego wiekszosc widokow, ktore nas otaczaly, mimo ze niepowtarzalnych, nie bylo wcale takich jak na pocztowkach. Dotatkowo musielismy byc bardzo ostrozni, bo kamienie po ktorych poruszalismy sie w MP, pod wplywem wilgoci zamienily sie w slizgawke. Bylo to troche niebezpieczne, bo wchodzac na Wayna Picchu nie idzie sie "pod gorke", tam sie nie da tak isc. Trzeba trawersowac zbocze gory, majac z jednej strony sciane skalna wznoszaca sie ponad glowa prawie pionowo, a z drugiej strony jest przepasc z najblizszym przystankiem na samym jej dnie. Wrazenia z takiej wspinaczki sa rewelacyjne, ale pewnie lepsze bylyby i tak, gdyby wszystko bylo widac dookola i nie byloby mgly i chmur zaslaniajacych tego co pod nami. Schodki na Wayna sa tak waskie, ze Inkowie mieli chyba rozmiar buta 20. Dodatkowo przed sama swiatynia slonca na samym szczycie sa tak strome, ze da sie po nich wspinac tylko na 4 lapach. Niestety schodzic tez trzeba na 4 jesli nie chce sie zjechac na sam dol na tylku...

 Schodki w dol....


...i mina Agi na ich widok.


PSL na pewno pochwalilby takie wykorzystanie terenu.


Tabliczka glosi "continue". Tylko gdzie?!
Chmury nie rozstapily sie nawet na chwile, wiec widok z Wayna na Machu byl slaby. Bolalo to tym bardziej, bo jak zaslyszelismy od innych turystow, przez ostatni tydzien pogoda byla wspaniala. Niestety trafilismy na najgorszy dzien i nie mielismy szansy na poprawke nastepnego dnia, bo musielismy wracac do Cusco. Zreszta przyjemnosc wejscia do MP to jednorazowy wydatek rzedu 130 zlotych, wiec wcale tak tanio nie jest, mimo ze w Peru. Jesli jednak bedzie jeszcze okazja to z pewnosci bedziemy chcieli tam wrocic i zobaczyc swiete miasto Inkow w pelnym swietle Slonca.

 Droga na Wayna Picchu prowadzila nie tylko po skalach, ale tez pod nimi.

Pejzaz wertykalny.

Chmur "prawie" nie bylo widac i widok z Wayna na Machu byl jak widac boski!

Aga postanowila dobudowac troche ruin.

Kiedys tu byly ziemniaki i marchewka, a teraz jest muzeum.

Wzlot Sea bassa.

Panienka z okienka.

Aga z symbolami Peru.

Taksowkarz niestety po nas nie przyjechal, ale i tak wyszlo to nam na dobre. Zlapalismy busa i jeszcze taniej dostalismy sie do Cusco (15 soli za osobe), Troche nam sie spieszylo i dlatego nawet na naszego taksiarza nie czekalismy. Zobaczylismy go zreszta po drodze, stojacego w korku do stacji kolejowej. Niestety spozniony byl o jakies 1,5 godziny.

W Cusco zameldowalismy sie w tym samym hostelu. Niestety juz tylko w 3 osoby. Oisin pojechal prawie prosto z hostelu na lotnisko, skad polecial do Limy i nastepnego dnia dalej, do Irlandii. Sebastian natomiast postanowil zaoszczedzic troche kasy na pobycie w Ameryce Lacinskiej i zakonczyc go wczesniej. Wymyslil ze pojedzie do Limy i tam przelozy sobie bilet lotniczy. Mial leciec z Santiago do Sao Paulo liniami TAM 4 maja i stamtad do Londynu z British Airways. Chcial przelozyc loty tak, zeby poleciec z Limy do Sao Paulo TAMem i dalej do Londynu BA, wszystko to mialo sie odbyc w okolicach 25 kwietnia. Zaoszczedziloby mu to troche kasy, zwlaszcza biorac pod uwage fakt, ze koncowke wyprawy mial spedzic w dosc drogim Chile. Jak sie pozniej okazalo, Seba, ktory przez cale 3 miesiace uwazal na kazdym kroku zeby go ktos nie "wychujal", pod koniec swojej przygody z nami "wychujal" sie sam. :) Caly ten plan wedlug nas z gory skazany byl na niepowodzenie, ale skoro Sea Bass tak chcial, to mu nie przeszkadzalismy. Potajemnie podsmiechiwalismy sie z niego, ze zamiast do Limy pewnie jedzie do Santiago, zeby spotkac sie z Carolina – Chilijka poznana podczas wycieczki do Valle de la Luna w San Pedro de Atacama.

Marta, Aga i ja zostalismy wiec sami, czyli w skaldzie w ktorym mielismy odbyc reszte podrozy. Po drodze okazalo sie jednak, ze i Oisinowi spodobalo sie podrozowanie (czytaj: tesknil tak bardzo za Marta:)) i postanowil do nas dolaczyc. Zrezygnowal wiec z pracy oficera na statku, mimo oferty wyzszego stanowiska, i dolaczy do nas w Nowej Zelandii - juz do konca podrozy.

W Cusco spedzilismy stanowczo za duzo czasu. Jest to jednak piekne miasto. Wiele bardzo ladnych budynkow i zabytkow kolonialnych i nie tylko. Byla to kiedys stolica jednej z inkaskich prowincji i widac po tym slady. Miasto ma ponad 300 tys mieszkancow i jest malowniczo polozone pomiedzy gorami. Gory w Peru sa inne niz te w Boliwii, wiecej jest na nich koloru zielonego, co zdecydowanie poprawia ich prezencje. Kolor ten obecny byl w wiekszej ilosci takze dzieki temu, ze bylismy blizej dzungli niz w Boliwii. Do dzungli jednak tym razem nie zajechalismy, zostawiamy ja na nastepny wypad w tamte rejony. Cusco, o ile pamietam, caly czas bylo na ponad 3000 metrow, wiec kazda wspinaczka na otaczajace gory lub uliczkami do pubow, odbywala sie z wieloma przystankami na zlapanie oddechu. Wlasnie w jednym z takich pubow o nazwie "KM 0" spedzilismy swietny wieczor zakrapiany mojito (2 w cenie 1 - happy hour bylo na tapecie). Do tupania noga przygrywal nam lokalny zespol grajacy covery znanych rockowych kapel. Shisha palila sie na stole i klimat byl bardzo andergrandowo-alkoholowy.

Niedziele spedzilismy na wypadzie na targ do Pisaq. Nikt nie reklamowal go jako najbardziej kolorowego w Ameryce, jak tego w Tarabuco, ale przebil tamten zdecydowanie. Juz sama jazda do Pisaq swieta dolina Inkow byla niesamowita. Po drodze, oprocz wspanialych widoczkow z drogi nad przepascia, mijalismy inkaskie ruiny. Peruwianczycy nas nagabywali i zartowali sobie z mojej koszulki, ktora kilka dni wczesniej nabylem w irlandzkim pubie w Cusco. Na koszulce widnieje napis "NO GRACIAS", czyli "nie, dziekuje". Koszulka ta jest bardzo przydatna w centrum Cusco gdzie co krok, w uliczkach otaczajacych Plaza de Armas, czaja sie nagabywacze oferujacy pocztowki, obrazki, wisiorki, koraliki, okulary przeciwsloneczne, itp. Za kazdym razem gdy nie wzialem okularow z hostelu byly mi one oferowane na ulicy, a zdarzylo sie nawet, ze mialem je na glowie a jakis mily pan i tak chcial mi sprzedac kolejne. Najwiecej jednak bylo pan oferujacych swoje uslugi w zakresie massajes, massage. Nie wiem jak wyglada inkaski masaz i nie znam nikogo kto zaznal tej przyjemnosci, ale sadzac z ilosci sprzedawczyn popyt jest ogromny! :)

Na jarmarku mozna bylo kupic wszystko. Swieze ryby, miesiwo prosto ze straganu, obiadek przygotowany przez pania na naszych oczach oraz tysiace rzeczy kojarzacych sie z Peru i Inkami. Wszyscy wpadlismy w szal zakupow. Nasze lowy skonczyly sie na kilku swetrach, niewielkiej ilosci bizuterii, obrazku peruwianskiego dzieciaka wykonanym technika "olowkowa", breloczkach na klucze w fikusnym ksztalcie, miniaturowych szachach z drewna (zamiast bialych i czarnych, Inkowie i Hiszpanie) oraz niebieskiej czapce z zoltym kwiatkiem. Nasze plecaki urosly wiec w bardzo szybkim czasie i chyba z Hong Kongu poleca do Polski i Irlandii paczki :) (podobno stamtad tanio).

Zakupowy szal.

Ciepla strawa na wyciagniecie reki.

Miesko na swiezym powietrzu.

Podczas pobytu w Cusco postanowilismy tez zobaczyc slynne inkaskie ruiny Sacsayuaman (czyta sie sexy woman). Jako, ze cena za wstep obejmowala wszystkie okoliczne ruiny wybudowane przez Inkow, to odpuscilismy sobie ogladanie poukladanych kamieni z bliska. Widok z daleka nam zdecydowanie wystarczal. Znalezlismy sobie ladne miejsce kolo Jezuska gorujacego nad miastem (bo Cusco od Rio wcale gorsze nie jest! Mniejsze, ale nie gorsze ;)) i delektowalismy sie widokiem ruiny i miasta z lotu ptaka. Milym akcentem tego dnia byl wystep lokalnej gwiazdy estrady na naszych oczach. Siedzac posrod wysokich traw w miare niedostepnym terenie dostrzeglismy, ze ku nam zblizala sie jakas pani ubrana jak radziecka babuszka i noszaca podobny makijaz. Jej komicznemu wygladowi w tym miejscu pikanterii dodawaly wysokie obcasy. Jak ona sie tam wspiela? Chyba tylko Peruwianki to potrafia! Za pania podazal pan z kamera i pani z walizeczka i magnetofonem. Nasza babuszka po paru minutach zaczela plasac na tle ruin w rytm jakiegos inkaskiego przeboju i poruszajac ustami jechala z pelnego playbacku. Wygladalo to komicznie i mam nadzieje, ze kiedys bedzie mi dane zobaczyc efekt koncowy ich pracy.

 Peruwianska Shazza.

 Hipnotyzujace oczy Jezusa

W tym samym miejscu zaatakowal nas po chwili koles i po wstepnej kurtuazyjnej wymianie zdan zaproponowal nam przejazdzke na koniach polaczona ze zwiedzaniem ruin. Wypada tutaj wspomniec jeszcze o teorii, ktora stworzylismy w Peru. Naszym zdaniem wszystkie te ruiny to jest jeden wielki kit! Wszystkie one na pewno byly wybudowane niedawno i Peruwianczycy caly czas dobudowuja nowe ruiny i potem nagle je "odkrywaja" nakrecajac ruch turystyczny. ;) Na wlasne oczy widzielismy jak robotnicy budowali cos w okolicy Sexy Woman...

Wracajac jednak do koni. Marta, zwana teraz Maria Janet (tak na jakims bilecie autobusowym ktos przekrecil jej imie i nazwisko i bylo by to nawet bardziej smieszne, gdyby nie to, ze ja bylem Michael Goxik:)) uwielbia konie, ja lubie, a Aga ma do nich stosunek ktory mozna nazwac umierkowanie negatywnym. Zdecydowalismy sie jednak na ta eskapade nastepnego dnia, bo i mozliwosc zobaczenie innych ruin byla w cenie (40 soli za 3 godziny). W przeciwienstwie do koni w Bariloche, tych z Cusco nie zalowalem wcale. Mimo, ze nasz przewodnik nie mowil po angielsku, to dosc dobrze sie z nim dogadywalismy nasza lamana hiszpanszczyzna. Konie co prawda byly jakies takie niskie i wychudzone i wygladalismy na nich jak na psach, bo araby to to nie byly, ale i tak byly bardziej "sterowne" niz te z Argentyny. Biegac i skakac tez byly bardziej sklone o czym przekonalem sie gdy moj kon przesadzil jednym susem potoczek, a ja ku zaskoczeniu Marii Janet i Agi nawet utrzymalem sie w siodle.

Po drodze zajechalismy do swiatyni Slonca. Po pobieznych ogledzinach wygladala wedlug nas jak wielka skala z paroma otworami, generalnie nic ciekawego. Tutaj tez zaczepil nasz jakis mlody koles i zaoferowal swoje uslugi jako przewodnika – jedyne 5 soli za osobe, wiec skorzystalismy. Juz po minucie wiedzielismy, ze byly to dobrze wydane drobne. Koles, student z lokalnego uniwerku, zaprowadzil nas na miejsce w ktorym przed chwila stalismy i zaczal nam pokazywac jakies niesamowite ksztalty wyrzezbione w skale. Jak sie okazalo byly tam puma, kondory i waz, swiete dla Inkow zwierzeta, ktore wczesniej podeptalismy, nawet ich nie zauwazajac... Dostalismy lekcje z inkaskiej astrologii, historii, geografii i nawet rolnictwa. Zabral nas tez do srodka skaly, do miejsca gdzie nie wpuszczaja turystow, bo akurat pracuja tam archeolodzy. Nie bylo ich w tym czasie na miejscy, wiec szybko sie przemknelismy i weszlismy do swiatyni ksiezyca, ktorej wejscia strzegly ponownie puma, waz i kondor. W srodku natomiast byl korytarz w ktorym wykuta byla sylwetka lamy, innego waznego dla Inkow zwierzaka. Strasznie nam sie ta wycieczka podobala, tym bardziej, ze nasz przewodnik potrafil bardzo dobrze stworzyc atmosfere i poslugiwal sie bardzo dobrze angielskim.

Waz, kondory i pumy...

Lama i my.

Husaria na psach.

Reszta konskiej wycieczki minela bez wiekszych przygod i spokojnie wrocilismy do miasta. O ile dobrze pamietam wtedy juz wiedzielismy, ze Sea-bass nie przelozyl lotow. Najblizszy mozliwy termin z Sao Paolo do Londynu mial na 6 maja, a normalnie bylby tam 4... Chmura popiolu wyrzadzila wtedy dosc sporo zamieszania (Oisin jakims cudem dostal sie do Madrytu, ktory jeszcze nie byl wtedy -19 kwietnia - zamkniety, ale stamtad do Irlandii jechal droga ladowa). Zreszta Seabass i tak nie mogl zmienic lotu Santiago – Sao Paolo, wiec jego "samowychujanie sie" stalo sie faktem. Pozwiedzal za to troche Lime i postanowil znowu do nas dolaczyc w Arequipie, na poludniu Peru i juz z nami jechac do Santiago na spotkanie z Carolina.

Nam do Arequipy najpierw sie nie spieszylo, a pozniej zatrzymaly nas powody okreslane jako "inne". Glownie to zatrzymaly mnie te powody i to zatrzymaly w doslownym tego slowa znaczeniu. Zostalem praktycznie przykuty do kibla na caly dzien. Zlozylo sie tak pechowo, ze akurat na ten dzien mielismy bilety do Arequipy, w ktorej od 2 dni byl juz Seabass. Nie chcialem ryzykowac jazdy autobusem, wiec postanowilismy z Aga, ze zostajemy w hostelu. Maria Janet pojechala na dworzec, ale nie mogla bez nas wytrzymac i zamiast pojechac do Arequipy i dolaczyc do Seby wrocila do hostelu aby nam towarzyszyc. Do tej pory na wspomnienie tego jej gestu lza mi sie w oku kreci, wielki szacunek za team spirit! Kilka dni po opuszczeniu Cusco przeczytalismy gdzies, ze dla turystow poleca sie 2 restauracje, bo z reszta jest roznie pod wzgledem jakosci jedzeniai warunkow higienicznych kuchni. Jak mozna sie domyslec w tych 2 wlasnie nie jadalismy, hehe...

W Arequipie wyladowalismy dwa dni pozniej nad ranem – nocny autobus z Cusco. Znalezlismy polecany hostel i udalismy sie na spotkanie z Seaba, ktory mial bojowe zadanie wybadania sytuacji z wycieczkami do kanionu Colca. Seba byl w innym hostelu i nie chcial go zmieniac bo dobrze mu w nim bylo. Nasz hostel za to byl dosc smieszny. Wlascicielka zaraz po naszym przybyciu powiedziala, ze ma dwojke i jedynke, ale wolne beda po 11 (bylismy tam o 7 rano). Powiedziala, ze w miedzyczasie mozemy sie przespac w dormsie, a jak sie tamte zwolnia to sie przeniesiemy. Gdy sie ocknelismy kolo 11 okazalo sie jednak, ze ktos na necie musial zabukowac "nasze" pokoje i nie byly juz one dostepne. Byly to dla nas bardzo niezrozumiale, bo przeciez wystarczylo zeby ona oznaczyla je jako zajete i nikt inny by ich nie zarezerwowal. Stalo sie jednak inaczej i jedynym naszym wyjsciem na pierwsza noc w Arequipie byla trojka za obnizona cene 15 soli, co chcac niechcac zaakceptowalismy.

Po spotkaniu z Seba i posileniu sie menu del dia, zdecydowalismy sie wybrac jakas agencje na kanion Colca. Weszlismy do pierwszej lepszej i targowalismy sie tak dlugo, az cena za 2-dniowy trekking z noclegiem w oazie na dnie kanionu (pelna opcja z wyzywieniem i biletem do parku) i biletem do Tacny przy granicy z Chile osiagnela 165. Trzeba oddac honor mojej dziewczynie, ze jest nieugietym klientem i dzieki jej negocjacjom cena okazala sie bardzo przystepna, mimo ze sprzedawca wcale nie wygladal na zadowolonego ta sytuacja. ;)

Nie bylem jakims wielkim zwolennikiem jazdy do kanionu, mimo ze wczesniej umiescilem go na liscie rzeczy "do zobaczenia" w Ameryce Lacinskiej. Zdanie szybko jednak zmienilem. Im glebiej wjezdzalismy do kanionu, tym glebsza byla dziura w ziemii za prawym oknem naszego autobusu. Kanion ma w najglebszym miejscu ponad kilometr i naprawde robi to niesamowite wrazenie gdy patrzy sie w dol tej szczeliny! Powstala ona dawno temu w wyniku dosc duzego trzesienia ziemi. Dnem kanionu plynie rzeczka, a pierwszymi, ktorzy ja przeplyneli i zbadali dokladnie kanion byli Polacy, dlatego w kazdej miejscowosci w okolicy kanionu jest "polska" ulica. Informacje te uslyszelismy od naszego przewodnika Juana Carlosa (dalej JC). Po drodze, okolo 8 rano zatrzymalismy sie w miejscu zwanym Condors Cross. Mielismy dosc duze szczescie bo tego dnia, przy pieknej pogodzie szybowalo po okolicy 5 lub 6 kondorow. Niektore z nich przelatywaly bardzo blisko krzyza postawionego w tym miejscu i moglismy z bliska zobaczyc jak olbrzymie sa to stworzenia. Jak sie pozniej dowiedzielismy, te spokrewnione z pingwinami ptaki, sa rowniez wierniejsze niz ludzie - lacza sie w pary na cale zycie.

El condor.

Ktos za nami wykopal niezly dolek.

Przed rozpoczeciem trekkingu w dol kanionu – 1200 metrow w pionie – JC zlozyl ofiare bogom gor. JC pochodzi z okolic Cusco i jest prawdziwym potomkiem Inkow. Ofiare bogom zlozyl sam na sam z gorami, wiec nikt z nas nie wiem co to bylo i jak wygladalo. Nie wiem czy wspominalem, ale schodzenie w dol z gor nie nalezy do moich ulubionych zajec, wiec pierwszy dzien byl dla mnie malo przyjemny. Zdecydowanie bardziej wole podejscia, wiec czekalem na dzien numer dwa. Obiadek zjedlismy na dnie kanionu po 3 godzinach schodzenia. Potem jeszcze godzina w gore do kolejnej wioski, gdzie u miejscowej Peruwianki zjedlismy owoce kaktusa, i godzina w dol do oazy. Owoce kaktusa sa slodkie lub bardzo slodkie i zawsze orzezwiajace. Poczestowala nas tez czyms czego nazwy nie pamietam, ale bylo przyjemnie gorzkie i bardzo orzezwiajace. Pilismy pozniej z tego drinka z pisco – colca sour – rewelacja!

Na dnie kanionu emocje siegaly zenitu.

Po drodze JC opowiadal nam historie tego miejsca. Opowiadal nam o waznych roslinach dla Inkow i miejscowych, o tym jak ludzie zyja w tak odosobnionym zakatku i rozne inne ciekawe rzeczy na temat Peru. Podczas obiadu przyniosl nam nawet peruwianska papryczke. Nikt jakos nie kwapil sie do probowania, wiec siegnalem po jeden malutki plasterek i zalowalem tego przez nastepne pol godziny. Oruko, bo chyba tak sie nazywalo to nasienie szatanskie, jest jedna za najostrzejszych papryczek na swiecie i nawet Peruwianczycy nie jedza jej na raz w takiej ilosci w jakiej zjadlem ja. No ale co, ja nie zjem papryczki?! :)

 Pani od kaktusow.

Nocleg mielismy w oazie z prywatnym basenem. Niestety slonce juz dawno sie schowalo i na dno kanionu nie docieraly zadne promienie, wiec po przeplynieciu paru basenow szybko ewakuowalismy sie do lozek. Lozka to w sumie w tym miejscu okreslenie na wyrost, bo byl to raczej piedestal w szalasie ze scianami z bambusa. Na szczescie posciel, materac i koce byly na miejscu. W takich warunkach jeszcze nie spalismy. Po scianach pelzaly rozne stworzenia a swiatlo mielismy tylko z czolowek. Dzieki takiemu "naturalnemu" podejsciu do sprawy polozylismy sie niedlugo po zmroku i wstalismy jeszcze przed switem. Wczesne wstawanie bylo o tyle uzasadnione, ze wspinanie sie 1200 metrow zygzakiem po prawie pionowej scianie kanionu nie nalezy do przyjemnych, zwlaszcza w swietle slonca. JC zdradzil nam, ze jego rekord na tej trasie to 57 minut z rockowa muzyka na uszach. Nam zajelo to 2,5 godziny, a reszcie naszej grupy 3. Na gorze spotkalismy Polakow z Gdanska, ktorzy zrobili to chyba w 2 godziny. Jak mowili, szli rowno z mulami, ktorymi ta trasa podrozuja lokalsi, bo kto to widzial, zeby czlowiek byl gorszy od mula. :) Szacunek!

Po sniadaniu w Copacabanie pozegnalismy sie z JC, ktory tego samego dnia ruszal na kolejny trekking, tym razem 3-dniowy. Nie zalujemy, ze zrobilismy to w 2 a nie 3 dni. Robiac ta trase w 3 dni po prostu nie ma co robic. Idzie sie 4 godziny dziennie, a pozniej jest czas wolny, czego dowiedzielismy sie juz wczesniej od Polaka w Cusco i co potwierdzil plan trasy jaki przedstawil nam JC.

 Nasza grupa trekkingowa po wyjsciu z kanionu.

Zoolander i Hansel.

Do Arequipy wrocilismy wieczorem i prosto stamtad zlapalismy nocny autobus do Tacny. Byl to autobus kompletnie pozbawiony turystow, jeden z tych najtanszych, za 15 soli. Miejsca na nogi byl nadzwyczaj duzo, a razem z nami podrozowaly truskawki i kolesie spiacy w przejsciu w srodku autobusu. Na miejscu bylismy wczesnie rano i kierowca pozwolil pasazerom pospac jeszcze troche wewnatrz a sam polozyl sie w luku bagazowym... :)

W Tacnie wzielismy taksowke do Aricy w Chile. Na tej trasie jest to chyba najlepszy i najszybszy srodek transportu. Nasz transport byl mocno wiekowym, wielkim amerykanskim samochodem z wielka 3-osobowa kanapa z przodu i biegami przy kierownicy. Zaplacilismy chyba 15 od osoby, ale jako, ze jechalo nas tylko 4 osoby, to mielismy do wyboru albo czekac na 1 osobe wiecej albo po prostu za nia zaplacic, co zrobilismy.

W Chile bylismy wczesnie rano i troche odetchnelismy po powrocie do prawdziwej cywilizacji, ale o tym juz w nastepnym poscie.

Michcio Goxik Pishtacowsky



Todo Bolivia, czyli cala reszta Boliwii w jednym poscie - nadrabiania zaleglosci c.d.

Droga z Uyuni do Potosi byla spektakularna. Pieciogodzinna jazda rozklekotanym autobusem nad przepasciami, z jednym tylko przystankiem. Kierowca dawal czadu, a Aga, siedzaca kolo okna, katowala sie patrzeniem w dol kilkusetmetrowych zboczy, po ktorych wiodla kreta droga. Nie byloby w tym nic dziwnego gdyby to lubila, gdyby ta wysokosc dawala jej jakas masochistyczna satysfakcje, ale niestety nie przepada za takimi widokami... We mnie tez jazda pol metra od krawedzi urwiska budzila raczej mieszane uczucia. 

 Altiplano i serpentyny w dol i gore, czyli nasza droga z Uyuni do Potosi.

Boliwijskie Altiplano wygladalo pieknie i strasznie zarazem. Niesamowite widoki otaczajacych gor i pobudzajace wyobraznie przepascie. Wszystko to jednak wyschniete i wypalone doszczetnie sloncem. Tylko gdzieniegdzie, w dolinach, wraz ze strumyczkami pojawialy sie zielone krzaki lub nawet czasami drzewka, a wraz z nimi jakies zabudowania.
Droga byla glownie gruntowa, wiec kazdy pojazd jadacy przed nami wzbijal chmury kurzu. Widzielismy jednak robotnikow pracujacych nad nowa asfaltowka. Jak na razie w Boliwii jedyna w pelni asfaltowa trasa jest tylko na odcinku La Paz – Oruro – Potosi – Sucre, z polnocy na poludnie, od stolicy faktycznej do konstytucyjnej. Wkrotce (w zaleznosci od zaangazowanie robotnikow Evo Moralesa) dolaczy do tej trasy odcinek na poludniowy-wschod od Potosi, do Uyuni.

Pogoda panujaca na Altiplano w dzien to mocne slonce i upal oraz zimno gdy tylko przyjdzie jakas chmurka, cien lub deszcz. W nocy jest oczywiscie zimno, wiec w Uyuni mimo dwoch grubych kocow i koldry wcale nie bylo nam zbyt cieplo. Wysokosc robi swoje. A propos wysokosci, kazdy wysilek na 4000 metrow przysparzal nas, ludzi z nizinnej Polski o zadyszke. Poczatki byly bardzo trudne, bol glowy i zle samopoczucie. Niektorzy z nas zaaklimatyzowali sie po 1 dniu, innym zajelo to prawie tydzien. Wazne zeby duzo pic wody, nie pic alkoholu i nie jesc miesa, tylko lekkostrawne rzeczy.

Mieszkancy Boliwii i generalnie calego Altiplano nie przejmuja sie jednak upalem w dzien i prawie caly czas sa ubrani bardzo grubo. Nosza swetry, czapki a nawet zimowe kurtki. Kobiety natomiast nosza wielowarstwowe spodnice, ktore dodatkowo powiekszaja ich i tak wydatne biodra oraz kapelusze, dokladnie takie jak na zdjeciach i filmach (najczesciej typu „melonik”. Do tego panie maja przewaznie po dwa warkocze i mnostwo kolorowych szmat, i sweterkow na sobie, po prostu czysty folklor. Budowa ciala tubulcow jest typowo indianska, latwiej ich przeskoczyc niz obejsc.

Do Potosi dotarlismy po poludniu. Miasto poczatkowo wydawalo sie bardzo brzydkie. Budowlana samowolka na przedmiesciach, wszedzie walajace sie smieci. Wysiedlismy w miejscu ktorego nie bylo na naszej mapce, wiec po kilkuminutowej wspinaczce na jedno ze wzgorz zlapalismy taksowke, ktora dowiozla nas do centrum i do upatrzonego hostalu La Casona. Co do taksowek w Peru i Boliwii, to zawsze lepiej jest zapytac o cene i ustalic ja przed zajeciem miejsc w samochodzie. Warto przy tym jest sie targowac, jak zreszta wszedzie w tych krajach. Ceny co prawda nie sa zbyt wysokie po przeliczeniu na zlotowki, ale i tak wszedzie w miejscowosciach turystycznych sa zawyzone. 

 Widok z glownego placu w Potosi na Cerro Rico.

Dobry obiad w Boliwii w restauracji to maksymalnie 30 BOBow, czyli jakies 14 zlotych. Trzeba jednak w cudzyslow wziac slowo dobry, bo Sanepidu to tam chyba nie maja ;) Wystarczy wspomniec, ze przez caly pobyt w Boliwii i Peru tylko Marta nie miala problemow z zoladkiem. Chyba trzeba po prostu sie nastawic na to, ze bedzie sie mialo biegunke, albo zabrac ze soba zapas wegla ;)

W Potosi nie planowalismy robic niczego poza zwiedzaniem miasta. Seba od razu mowil, ze nie chce isc do kopalnii srebra w gorze Cerro Rico, bo sie zle czul. Ja moze i o tym myslalem, ale troche sie obawialem warunkow panujacych w srodku, podobnie Aga. Kupilismy wiec bilety do Sucre na poranek nastepnego dnia. Seba natomiast, nie chcial jechac do Sucre i postanowil dolaczyc do Oisina i Marty w La Paz i pojechac na rowerach „droga smierci”. Kiedy o naszych planach powiedzielismy kolesiowi na recepcji w hostelu byl bardzo zdziwiony i mowil, ze jestesmy „chickens”, ze sie boimy, i przekonywal nas, ze naprawde warto isc do kopalnii. Nasz plan obejmowal jednak tylko obiado-kolacje i wieczorne zwiedzanie miasta, spanie i bus do Sucre o 8 rano nastepnego dnia.

Potosi, a wlasciwie jego centrum jest bardzo ladne. Stare kolonialne budynki otaczaja glowny plac, waskie uliczki pna sie w gore. Wieczorem wszystkie wazniejsze budynki w centrum byly ladnie oswietlone i wygladaly naprawde bajecznie. Wiekszosc z tych perelek architektury to pozostalosc po dawnej swietnosci miasta. Kiedys bylo to jedno z najbogatszych miast na swiecie. Bylo to jednak dosc dawno temu, gdy z Potosi Hiszpanie masowo wywozili srebro. Srebro wydobywali Indianie z Cerro Rico gorujacej nad miastem, a Hiszpanie wywozili kruszec do Europy budujac swoja potege na wyzysku tubylcow. Teraz w gorze nie ma juz tyle srebra i innych kruszcow co kiedys. Panstwowe wydobycie skonczylo sie chyba w latach '80. Obecnie gore eksploatuja tylko indywidualni gornicy lub ich kooperatywy.

Potosi za dnia.

...i noca.

Po wieczornym spacerze i kolacji w restauracji, gdzie bylismy jedynymi klientami, po kuchni biegal pies, a kelner byl ubrany w gustowny dres nike, wrocilismy do hostelu. Aga lezala sobie w lozeczku, a ja pod prysznicem myslalem, ze skoro juz jestesmy w Potosi (pierwszy i pewnie ostatni raz w zyciu), to moze jednak warto zobaczyc ta kopalnie i przelamac nasze obawy. Okazalo sie, ze Aga myslala dokladnie o tym samym, bo kiedy tylko wszedlem do pokoju, to powiedziala, ze moze jednak zostaniemy i pojedziemy do Sucre po poludniu. Niestety biletu juz nie dalo sie przelozyc, wiec stracilismy po 20 BOBow, bo tyle kosztowal bilet. Zamowilismy za to tour'a do kopalni za 80 BOBow (jakies 8 euro) od osoby plus kolejny bilet do Sucre na 17.

Wyprawa do kopalni zaczela sie o 9. Poznalismy naszego przewodnika – Julio i dostalismy komfortowe i stylowe gornicze wdzianka (gumowce, spodnie, bluza z dlugim rekawem, kask z lampka). Po drodze do kopalnii zatrzymalismy sie na gorniczym jarmarku, gdzie kupilismy prezenty dla gornikow. W zamian za mozliwosc wstepu do kopalni turysci daja gornikom liscie koki, napoje, papierosy i rozne inne fanty, ale najcenniejszy z nich jest alkohol w prawie czystej 96%owej postaci. Na jarmarku mozna za 10 BOBow kupic gotowa siatke z prezentami dla gornikow. Zrobilismy tez zrzutke na dynamit, bo Julio byl specem od odpalania dynamitu i mial nam zrobic pokazowa eksplozje. Jedna laske dynamitu mozna dostac za 15 BOBow. Przewodnik wytlumaczyl nam tez od razu dlaczego gornicy chleja czysty spiryt. Podobno jak wala czysty, to znajduja czyste zyly srebra, a jak inny, to znajduja srebro zanieczyszczone. Przemawia do mnie taka argumentacja :) Dowiedzielismy sie tez ciekawostki na temat boliwijskich pieniedzy. Otoz Boliwii nie oplaca sie drukowac i wybijac swoich wlasnych pieniedzy. Kraj jest technologicznie tak zacofany, ze wydrukowanie banknota 10 BOBowego o wartosci 1,5 USD kosztuje prawie 1 USD! Banknoty boliwijskie drukowane sa we Francji, gdzie koszt wynosi 0,01USD, a monety wybijane sa w Kanadzie. W swietle tych faktow niezbyt dobrze wrozy temu krajowi prezydentura socjalisty Evo Moralesa, ktory wlasnie oglosil nacjonalizacje kilku elektrowni. Moales twierdzi tez, ze Coca-Cola powoduje lysienie wsrod Europejczykow i ze Indianie nie sa lysi, bo jej nie pija... Ze swojej strony powiem, ze nigdzie na swiecie nie widzialem zeby ludzie pili tyle Coli co w Boliwii. Pija ja doslownie do kazdego posilku. Coz, zycze Boliwii powodzenia z takim preziem jak Evo! :)

Przed szychta.


Jak Michcio zostal gornikiem :)

Do kopalni weszlismy na wysokosci 4300 metrow. Na tym poziomie ciezko jest oddychac i cokolwiek robic na powierzchni ziemi, a co dopiero pod nia. Wydobycie prowadzone jest na 6 poziomach z tego co pamietam, my bylismy na 2 lub 3 od gory. Gornicy oprocz mlotow pneumatycznych (nie we wszystkich kopalniach) i powietrza tloczonego mechanicznie z zewnatrz nie maja zadnego innego „wsparcia” ze strony maszyn. Cala reszta prac odbywa sie recznie lub przy lekkiej pomocy dynamitu. 

 1 z przodu 2 z tylu, czyli 2-tonowy wozek jedzie pod gore.

Nasza trasa wiodla od wejscia do kopalni az do samego przodka, gdzie dawali czadu mlotami, a temperatura siegala 40 stopnii. Bylo to jakies 300 metrow od wejscia w glab gory. Po drodze odwiedzilismy gornika, ktory kopal tylko sam dla siebie, a nie dla kooperatywy. Napierdzielal 3-4 godziny mlotkiem i dlutem, zeby w skale zrobic 10 centymetrowy otwor na dynamit, podpalal lont i uciekal. Zeby z nim pogadac musielismy zejsc 4 metry w dol przez otwor w dnie tunelu, a pozniej przecisnac sie do malej jamki w ktorej pracowal. Zostawilismy mu w prezencie butelke czystego alkoholu i zeby oddac czesc matce ziemi (pacha mama) i bogowi gory (Tio) wychylilismy po nakretce spirytusu. Nic nie smakuje tak jak lyk spirytusu na 4000 metrow!

 Kto jest straszniejszy, Tio czy Aga?


A gdybym byl mlotkowym, to co bys powiedziala? Warto zwrocic uwage na tygryska na koszulce oraz koke wypelniajaca policzek pana gornika.

Gornicy wydobywaja swoj urobek w warunkach iscie sredniowiecznych. Do jego transportu uzywaja wagonikow 2 lub 4-tonnych. Wagoniki napedzane sa sila ludzkich miesni. W przypadku 2-tonnych jest to 3 osoby, a w przypadku 4-ek jest to 4 osoby. Po prostu masakra! Widzielismy te wozki smigajace po waskich korytarzach, z ktorych niektore w polowie wypelnione sa woda, a w wiekszosci ich wysokosc nie przekracza 1,5 metra. Zasada byla taka, ze jak sie slyszalo wozek jadacy ze spora predkoscia, to od razu musielismy odskakiwac na bok, albo jesli nie bylo miejsca, to biec jak najszybciej tam gdzie ono bylo. Co dalo sie przewidziec, hamulcow w wozkach brak. :)

 Przodujacy gornicy na przodku.


4 tony wyjezdzaja z kopalni.

Ludzie w tej kopalni pracuja od 16. wieku. Podobno podczas we wnetrzu „gory, ktora zjada ludzi” zginelo 8 milionow ludzi od tamtego czasu. Nie wiem czy te dane uwzgledniaja tez tych, ktorzy zmarli na pylice i inne choroby gornicze, bo masek tlenowych tam nie doswiadczysz raczej, a azbest i inne przyjemne chemikalia sa powszechnie obecne w korytarzach. Wiek pracujacych zaczyna sie od 9 lat, a konczy przewaznie okolo 40, bo rzadko ktory gornik dozywa, az tak sedziwego wieku... W dobry dzien z wozka urobku mozna miec nawet 50% srebra. Jesli dzien jest zly to moze to byc tylko 10%... 


Z naszym przewodnikiem po kopalni, Julio.

Po wyjsciu z plataniny korytarzy Julio zafundowal nam jeszcze pokazowy wybuch dynamitu. Wrazenia nawet bez tego ostatniego akcentu byly niesamowite! Jak dla mnie bylo to jedno z najlepszych przezyc w calej Ameryce Lacinskiej. Jesli bedziecie w Potosi, to koniecznie trzeba to zobaczyc! Co prawda pozniej nasze ubrania musialy przejsc przymusowe kilkakrotne pranie, a nawet 2 tygodnie pozniej moj aparat fotograficzny mial zapach kopalnianych gazow, ale warto bylo!

Big bang.

Po poludniu tego samego dnia udalismy sie na nowy dworzec autobusowy w Potosi. Dworce w Boliwii maja to do siebie, ze oprocz tego, ze sa na nich biura przewoznikow, to sa bardzo glosne. W Uyuni tego nie doswiadczylismy tak bardzo, bo dworca nie bylo (tylko ulica i z niej wchodzilo sie do biur), ale i tak dalo sie slyszec krzyki osob naganiajacych do zakupu biletow w ich biurze. W Potosi za to, w nowym okraglym terminalu akustyka byla wspaniala i te 10 osob dracych sie na cale gardlo „Sucre!!! La Paz!!!! Oruro!!!” tworzylo niesamowity jazgot. Wydawalo im sie chyba, ze kto glosniej krzyczy ten sprzeda wiecej biletow.:)

Droga do Sucre byla prawie tak samo widokowa jak ta do Potosi, ale na szczescie dla Agi w polowie zapadl zmrok i nie bylo widac co czekalo nasz autobus w razie pomylki kierowcy. Do Sucre pojechalismy tylko we dwojke i postanowilismy zostac tam na 4 noce, odpoczac po Salar, kopalni i wykorzystac to, ze dwojki w Boliwii sa w takiej samej cenie jak pokoje wieloosobowe (w przeliczeniu na glowe). Miasto urzeklo nas od samego poczatku. Piekne biale, kolonialne budynki w centrum, bardzo ladny park i waskie uliczki w sercu miasta. Dni mijaly nam na jedzeniu, glownie w centralnie polozonym Joy Ride Cafe (turystycznie, ale tanio i sluszne porcje oraz internet za darmo:)) i spacerach. Ostatniego dnia pojechalismy na jarmark do Tarabuco, reklamowany przez agencje jako „najbardziej kolorowy jarmark w calej Ameryce Lacinskiej”. Kolorowo bylo faktycznie, niektorzy tubylcy poubierani byli w odswietne stroje, ale sam jarmark niczym nas nie zachwycil. Po prostu stragany, duzo zebrakow i naciagaczy czyhajacych na gringos, nic specjalnego. Ciekawsi byli ludzie i to wlasnie na nich urzadzilem sobie foto safari. Na szczescie mam niezly zoom w aparacie, wiec moglem to wykorzystac i robic zdjecia z daleka i prawie z ukrycia. Bylo to konieczne, bo normalnie za zdjecia trzeba placic. Lokalsi podchodza i oferuja roznorakie wstazeczki, opaski i inne produkty, a jesli sie odmawia to oferuja swoja osobe do zdjecia, oczywiscie za odpowiednia oplata. Wolalem wiec polowac na tych, ktorzy sie tego nie spodziewali i lapac ich w bardziej „zyciowych” sytuacjach.

 Biale miasto - Sucre.


Piekna kolonialna architektura.


Kazdy chce sie zalapac na zdjecie na bloga :)

Dobrotliwy Inek zajmuje sie hiszpanskim sercem... Tarabuco.

Szoping w wersji boliwijskiej.

Kolorowe jarmarki.

Ustrzelone na foto safari.

Do La Paz zabral nas nocny autobus z kierowca piratem, chyba firmy Trans Copacabana. Ku naszemu zaskoczeniu dostalismy grube koce, a autobus byl tak cichy, ze wydawalo sie ze caly czas jechal „na luzie”. Przejechalismy po raz kolejny przez Potosi (ta jedyna asfaltowa droga w Boliwii), pozniej Oruro i w La Paz bylismy godzine przed czasem, mimo ze po drodze autobus zepsul sie 2 razy na 20 minut.

La Paz nie zwiedzalismy wcale. Juz wczesniej uzgodnilismy z Marta, Oisinem i Seba, ze od razu po przyjezdzie zlapiemy autobus do Copacabany nad jeziorem Titicaca. Oni tez juz mieli takiego busa zarezerwowanego i mielismy sie spotkac na miejscu. O ile sie nie myle byl to poniedzialek.

Droga nad swiete inkaskie jezioro wiodla poczatkowo po bardzo plaskim terenie, ale gdy tylko wjechalismy troche wyzej, ujrzelismy jezioro w calej krasie. Widok byl niesamowity, wielkie jezioro na takiej wysokosci, a na jego powierzchni wysepki. Dookola gory i surowy krajobraz, a na niebie blekit i tylko kilka chmurek. Podczas przeprawy promowej spotkalismy sie na chwile z reszta ekipy, bo jechali w innym busie chwilke za nami. 

 Titicaca z ladnym tlem - polecam pelny ekran!

W Copacabanie bylismy kolo poludnia. Sprawdzilismy kilka hosteli i po lekkich negocjacjach najlepsza cene i warunki znalezlismy calkiem niedaleko portu dla turystycznych stateczkow. Szybko tez zdecydowalismy sie na jednodniowa wycieczke na Isla del Sol. O ile sama wyspa jest podobno bardzo interesujaca, to na pewno nie byla taka nasza wycieczka. Zeby wyspe porzadnie obejrzec najlepiej jest na niej zostac na noc. Wtedy mozna zobaczyc wszystkie inkaskie ruiny i nie jest sie poganianym przez przewodnika jak my bylismy. Dodatkowo nasz przewodnik niewiele mowil po angielsku, a w takim jezyku sprzedal nam swoje uslugi i oklamal nas, ze po wyspie nie mozna chodzic samemu. Ogolnie nasz pobyt na wyspie trwal chyba maksymalnie godzine, za to droga w jedna strone pochlonela okolo 2 godzin. Widoki bardzo ladne, ale placilismy nie za plywanie lodka tylko za zwiedzanie ruin na wyspie, a tego na pewno bylo za malo. Jesli tam plynac to tylko na noc i nie dawac sie naciagac tubylcom.

 W drodze na Isla del Sol.


Aga byla raczej malo ukontentowana uslugami naszego przewodnika po Isla del Sol.

Nastepnego dnia o 10 ruszylismy do Peru. Kupilismy bilety za 80 BOBow prosto do Peru, do Cusco. Bez przesiadek w pieknym (na zdjeciu) autobusie semi-cama z „bano”, czyli kibelkiem. Rzeczywistosc okazala sie troche inna niz nam oferowala boliwijka w biurze. Najpierw bus do Puno, przy ktorym gimbusy to szczyt luksusu, a pozniej przesiadka i autokar w stylu wczesnego Autosanu do Cusco. Oczywiscie wszystko bez „bano”. :)

Tym malo optymistycznym akcentem zakonczyla sie nasza przygoda z Boliwia. Marta, Seba i Oisin byli kilka dni w La Paz i przejechali na rowerach „droge smierci”, z ktorej kilka dni wczesniej spadla jakas Izraelitka (surprise, surprise!), wiec moze Marta jako wspolautorka ninjeszego bloga zechce kiedys opisac „co wydarzylo sie w La Paz county...”


Michal, Michciem pieszczotliwie zwany