piątek, 21 maja 2010

Todo Bolivia, czyli cala reszta Boliwii w jednym poscie - nadrabiania zaleglosci c.d.

Droga z Uyuni do Potosi byla spektakularna. Pieciogodzinna jazda rozklekotanym autobusem nad przepasciami, z jednym tylko przystankiem. Kierowca dawal czadu, a Aga, siedzaca kolo okna, katowala sie patrzeniem w dol kilkusetmetrowych zboczy, po ktorych wiodla kreta droga. Nie byloby w tym nic dziwnego gdyby to lubila, gdyby ta wysokosc dawala jej jakas masochistyczna satysfakcje, ale niestety nie przepada za takimi widokami... We mnie tez jazda pol metra od krawedzi urwiska budzila raczej mieszane uczucia. 

 Altiplano i serpentyny w dol i gore, czyli nasza droga z Uyuni do Potosi.

Boliwijskie Altiplano wygladalo pieknie i strasznie zarazem. Niesamowite widoki otaczajacych gor i pobudzajace wyobraznie przepascie. Wszystko to jednak wyschniete i wypalone doszczetnie sloncem. Tylko gdzieniegdzie, w dolinach, wraz ze strumyczkami pojawialy sie zielone krzaki lub nawet czasami drzewka, a wraz z nimi jakies zabudowania.
Droga byla glownie gruntowa, wiec kazdy pojazd jadacy przed nami wzbijal chmury kurzu. Widzielismy jednak robotnikow pracujacych nad nowa asfaltowka. Jak na razie w Boliwii jedyna w pelni asfaltowa trasa jest tylko na odcinku La Paz – Oruro – Potosi – Sucre, z polnocy na poludnie, od stolicy faktycznej do konstytucyjnej. Wkrotce (w zaleznosci od zaangazowanie robotnikow Evo Moralesa) dolaczy do tej trasy odcinek na poludniowy-wschod od Potosi, do Uyuni.

Pogoda panujaca na Altiplano w dzien to mocne slonce i upal oraz zimno gdy tylko przyjdzie jakas chmurka, cien lub deszcz. W nocy jest oczywiscie zimno, wiec w Uyuni mimo dwoch grubych kocow i koldry wcale nie bylo nam zbyt cieplo. Wysokosc robi swoje. A propos wysokosci, kazdy wysilek na 4000 metrow przysparzal nas, ludzi z nizinnej Polski o zadyszke. Poczatki byly bardzo trudne, bol glowy i zle samopoczucie. Niektorzy z nas zaaklimatyzowali sie po 1 dniu, innym zajelo to prawie tydzien. Wazne zeby duzo pic wody, nie pic alkoholu i nie jesc miesa, tylko lekkostrawne rzeczy.

Mieszkancy Boliwii i generalnie calego Altiplano nie przejmuja sie jednak upalem w dzien i prawie caly czas sa ubrani bardzo grubo. Nosza swetry, czapki a nawet zimowe kurtki. Kobiety natomiast nosza wielowarstwowe spodnice, ktore dodatkowo powiekszaja ich i tak wydatne biodra oraz kapelusze, dokladnie takie jak na zdjeciach i filmach (najczesciej typu „melonik”. Do tego panie maja przewaznie po dwa warkocze i mnostwo kolorowych szmat, i sweterkow na sobie, po prostu czysty folklor. Budowa ciala tubulcow jest typowo indianska, latwiej ich przeskoczyc niz obejsc.

Do Potosi dotarlismy po poludniu. Miasto poczatkowo wydawalo sie bardzo brzydkie. Budowlana samowolka na przedmiesciach, wszedzie walajace sie smieci. Wysiedlismy w miejscu ktorego nie bylo na naszej mapce, wiec po kilkuminutowej wspinaczce na jedno ze wzgorz zlapalismy taksowke, ktora dowiozla nas do centrum i do upatrzonego hostalu La Casona. Co do taksowek w Peru i Boliwii, to zawsze lepiej jest zapytac o cene i ustalic ja przed zajeciem miejsc w samochodzie. Warto przy tym jest sie targowac, jak zreszta wszedzie w tych krajach. Ceny co prawda nie sa zbyt wysokie po przeliczeniu na zlotowki, ale i tak wszedzie w miejscowosciach turystycznych sa zawyzone. 

 Widok z glownego placu w Potosi na Cerro Rico.

Dobry obiad w Boliwii w restauracji to maksymalnie 30 BOBow, czyli jakies 14 zlotych. Trzeba jednak w cudzyslow wziac slowo dobry, bo Sanepidu to tam chyba nie maja ;) Wystarczy wspomniec, ze przez caly pobyt w Boliwii i Peru tylko Marta nie miala problemow z zoladkiem. Chyba trzeba po prostu sie nastawic na to, ze bedzie sie mialo biegunke, albo zabrac ze soba zapas wegla ;)

W Potosi nie planowalismy robic niczego poza zwiedzaniem miasta. Seba od razu mowil, ze nie chce isc do kopalnii srebra w gorze Cerro Rico, bo sie zle czul. Ja moze i o tym myslalem, ale troche sie obawialem warunkow panujacych w srodku, podobnie Aga. Kupilismy wiec bilety do Sucre na poranek nastepnego dnia. Seba natomiast, nie chcial jechac do Sucre i postanowil dolaczyc do Oisina i Marty w La Paz i pojechac na rowerach „droga smierci”. Kiedy o naszych planach powiedzielismy kolesiowi na recepcji w hostelu byl bardzo zdziwiony i mowil, ze jestesmy „chickens”, ze sie boimy, i przekonywal nas, ze naprawde warto isc do kopalnii. Nasz plan obejmowal jednak tylko obiado-kolacje i wieczorne zwiedzanie miasta, spanie i bus do Sucre o 8 rano nastepnego dnia.

Potosi, a wlasciwie jego centrum jest bardzo ladne. Stare kolonialne budynki otaczaja glowny plac, waskie uliczki pna sie w gore. Wieczorem wszystkie wazniejsze budynki w centrum byly ladnie oswietlone i wygladaly naprawde bajecznie. Wiekszosc z tych perelek architektury to pozostalosc po dawnej swietnosci miasta. Kiedys bylo to jedno z najbogatszych miast na swiecie. Bylo to jednak dosc dawno temu, gdy z Potosi Hiszpanie masowo wywozili srebro. Srebro wydobywali Indianie z Cerro Rico gorujacej nad miastem, a Hiszpanie wywozili kruszec do Europy budujac swoja potege na wyzysku tubylcow. Teraz w gorze nie ma juz tyle srebra i innych kruszcow co kiedys. Panstwowe wydobycie skonczylo sie chyba w latach '80. Obecnie gore eksploatuja tylko indywidualni gornicy lub ich kooperatywy.

Potosi za dnia.

...i noca.

Po wieczornym spacerze i kolacji w restauracji, gdzie bylismy jedynymi klientami, po kuchni biegal pies, a kelner byl ubrany w gustowny dres nike, wrocilismy do hostelu. Aga lezala sobie w lozeczku, a ja pod prysznicem myslalem, ze skoro juz jestesmy w Potosi (pierwszy i pewnie ostatni raz w zyciu), to moze jednak warto zobaczyc ta kopalnie i przelamac nasze obawy. Okazalo sie, ze Aga myslala dokladnie o tym samym, bo kiedy tylko wszedlem do pokoju, to powiedziala, ze moze jednak zostaniemy i pojedziemy do Sucre po poludniu. Niestety biletu juz nie dalo sie przelozyc, wiec stracilismy po 20 BOBow, bo tyle kosztowal bilet. Zamowilismy za to tour'a do kopalni za 80 BOBow (jakies 8 euro) od osoby plus kolejny bilet do Sucre na 17.

Wyprawa do kopalni zaczela sie o 9. Poznalismy naszego przewodnika – Julio i dostalismy komfortowe i stylowe gornicze wdzianka (gumowce, spodnie, bluza z dlugim rekawem, kask z lampka). Po drodze do kopalnii zatrzymalismy sie na gorniczym jarmarku, gdzie kupilismy prezenty dla gornikow. W zamian za mozliwosc wstepu do kopalni turysci daja gornikom liscie koki, napoje, papierosy i rozne inne fanty, ale najcenniejszy z nich jest alkohol w prawie czystej 96%owej postaci. Na jarmarku mozna za 10 BOBow kupic gotowa siatke z prezentami dla gornikow. Zrobilismy tez zrzutke na dynamit, bo Julio byl specem od odpalania dynamitu i mial nam zrobic pokazowa eksplozje. Jedna laske dynamitu mozna dostac za 15 BOBow. Przewodnik wytlumaczyl nam tez od razu dlaczego gornicy chleja czysty spiryt. Podobno jak wala czysty, to znajduja czyste zyly srebra, a jak inny, to znajduja srebro zanieczyszczone. Przemawia do mnie taka argumentacja :) Dowiedzielismy sie tez ciekawostki na temat boliwijskich pieniedzy. Otoz Boliwii nie oplaca sie drukowac i wybijac swoich wlasnych pieniedzy. Kraj jest technologicznie tak zacofany, ze wydrukowanie banknota 10 BOBowego o wartosci 1,5 USD kosztuje prawie 1 USD! Banknoty boliwijskie drukowane sa we Francji, gdzie koszt wynosi 0,01USD, a monety wybijane sa w Kanadzie. W swietle tych faktow niezbyt dobrze wrozy temu krajowi prezydentura socjalisty Evo Moralesa, ktory wlasnie oglosil nacjonalizacje kilku elektrowni. Moales twierdzi tez, ze Coca-Cola powoduje lysienie wsrod Europejczykow i ze Indianie nie sa lysi, bo jej nie pija... Ze swojej strony powiem, ze nigdzie na swiecie nie widzialem zeby ludzie pili tyle Coli co w Boliwii. Pija ja doslownie do kazdego posilku. Coz, zycze Boliwii powodzenia z takim preziem jak Evo! :)

Przed szychta.


Jak Michcio zostal gornikiem :)

Do kopalni weszlismy na wysokosci 4300 metrow. Na tym poziomie ciezko jest oddychac i cokolwiek robic na powierzchni ziemi, a co dopiero pod nia. Wydobycie prowadzone jest na 6 poziomach z tego co pamietam, my bylismy na 2 lub 3 od gory. Gornicy oprocz mlotow pneumatycznych (nie we wszystkich kopalniach) i powietrza tloczonego mechanicznie z zewnatrz nie maja zadnego innego „wsparcia” ze strony maszyn. Cala reszta prac odbywa sie recznie lub przy lekkiej pomocy dynamitu. 

 1 z przodu 2 z tylu, czyli 2-tonowy wozek jedzie pod gore.

Nasza trasa wiodla od wejscia do kopalni az do samego przodka, gdzie dawali czadu mlotami, a temperatura siegala 40 stopnii. Bylo to jakies 300 metrow od wejscia w glab gory. Po drodze odwiedzilismy gornika, ktory kopal tylko sam dla siebie, a nie dla kooperatywy. Napierdzielal 3-4 godziny mlotkiem i dlutem, zeby w skale zrobic 10 centymetrowy otwor na dynamit, podpalal lont i uciekal. Zeby z nim pogadac musielismy zejsc 4 metry w dol przez otwor w dnie tunelu, a pozniej przecisnac sie do malej jamki w ktorej pracowal. Zostawilismy mu w prezencie butelke czystego alkoholu i zeby oddac czesc matce ziemi (pacha mama) i bogowi gory (Tio) wychylilismy po nakretce spirytusu. Nic nie smakuje tak jak lyk spirytusu na 4000 metrow!

 Kto jest straszniejszy, Tio czy Aga?


A gdybym byl mlotkowym, to co bys powiedziala? Warto zwrocic uwage na tygryska na koszulce oraz koke wypelniajaca policzek pana gornika.

Gornicy wydobywaja swoj urobek w warunkach iscie sredniowiecznych. Do jego transportu uzywaja wagonikow 2 lub 4-tonnych. Wagoniki napedzane sa sila ludzkich miesni. W przypadku 2-tonnych jest to 3 osoby, a w przypadku 4-ek jest to 4 osoby. Po prostu masakra! Widzielismy te wozki smigajace po waskich korytarzach, z ktorych niektore w polowie wypelnione sa woda, a w wiekszosci ich wysokosc nie przekracza 1,5 metra. Zasada byla taka, ze jak sie slyszalo wozek jadacy ze spora predkoscia, to od razu musielismy odskakiwac na bok, albo jesli nie bylo miejsca, to biec jak najszybciej tam gdzie ono bylo. Co dalo sie przewidziec, hamulcow w wozkach brak. :)

 Przodujacy gornicy na przodku.


4 tony wyjezdzaja z kopalni.

Ludzie w tej kopalni pracuja od 16. wieku. Podobno podczas we wnetrzu „gory, ktora zjada ludzi” zginelo 8 milionow ludzi od tamtego czasu. Nie wiem czy te dane uwzgledniaja tez tych, ktorzy zmarli na pylice i inne choroby gornicze, bo masek tlenowych tam nie doswiadczysz raczej, a azbest i inne przyjemne chemikalia sa powszechnie obecne w korytarzach. Wiek pracujacych zaczyna sie od 9 lat, a konczy przewaznie okolo 40, bo rzadko ktory gornik dozywa, az tak sedziwego wieku... W dobry dzien z wozka urobku mozna miec nawet 50% srebra. Jesli dzien jest zly to moze to byc tylko 10%... 


Z naszym przewodnikiem po kopalni, Julio.

Po wyjsciu z plataniny korytarzy Julio zafundowal nam jeszcze pokazowy wybuch dynamitu. Wrazenia nawet bez tego ostatniego akcentu byly niesamowite! Jak dla mnie bylo to jedno z najlepszych przezyc w calej Ameryce Lacinskiej. Jesli bedziecie w Potosi, to koniecznie trzeba to zobaczyc! Co prawda pozniej nasze ubrania musialy przejsc przymusowe kilkakrotne pranie, a nawet 2 tygodnie pozniej moj aparat fotograficzny mial zapach kopalnianych gazow, ale warto bylo!

Big bang.

Po poludniu tego samego dnia udalismy sie na nowy dworzec autobusowy w Potosi. Dworce w Boliwii maja to do siebie, ze oprocz tego, ze sa na nich biura przewoznikow, to sa bardzo glosne. W Uyuni tego nie doswiadczylismy tak bardzo, bo dworca nie bylo (tylko ulica i z niej wchodzilo sie do biur), ale i tak dalo sie slyszec krzyki osob naganiajacych do zakupu biletow w ich biurze. W Potosi za to, w nowym okraglym terminalu akustyka byla wspaniala i te 10 osob dracych sie na cale gardlo „Sucre!!! La Paz!!!! Oruro!!!” tworzylo niesamowity jazgot. Wydawalo im sie chyba, ze kto glosniej krzyczy ten sprzeda wiecej biletow.:)

Droga do Sucre byla prawie tak samo widokowa jak ta do Potosi, ale na szczescie dla Agi w polowie zapadl zmrok i nie bylo widac co czekalo nasz autobus w razie pomylki kierowcy. Do Sucre pojechalismy tylko we dwojke i postanowilismy zostac tam na 4 noce, odpoczac po Salar, kopalni i wykorzystac to, ze dwojki w Boliwii sa w takiej samej cenie jak pokoje wieloosobowe (w przeliczeniu na glowe). Miasto urzeklo nas od samego poczatku. Piekne biale, kolonialne budynki w centrum, bardzo ladny park i waskie uliczki w sercu miasta. Dni mijaly nam na jedzeniu, glownie w centralnie polozonym Joy Ride Cafe (turystycznie, ale tanio i sluszne porcje oraz internet za darmo:)) i spacerach. Ostatniego dnia pojechalismy na jarmark do Tarabuco, reklamowany przez agencje jako „najbardziej kolorowy jarmark w calej Ameryce Lacinskiej”. Kolorowo bylo faktycznie, niektorzy tubylcy poubierani byli w odswietne stroje, ale sam jarmark niczym nas nie zachwycil. Po prostu stragany, duzo zebrakow i naciagaczy czyhajacych na gringos, nic specjalnego. Ciekawsi byli ludzie i to wlasnie na nich urzadzilem sobie foto safari. Na szczescie mam niezly zoom w aparacie, wiec moglem to wykorzystac i robic zdjecia z daleka i prawie z ukrycia. Bylo to konieczne, bo normalnie za zdjecia trzeba placic. Lokalsi podchodza i oferuja roznorakie wstazeczki, opaski i inne produkty, a jesli sie odmawia to oferuja swoja osobe do zdjecia, oczywiscie za odpowiednia oplata. Wolalem wiec polowac na tych, ktorzy sie tego nie spodziewali i lapac ich w bardziej „zyciowych” sytuacjach.

 Biale miasto - Sucre.


Piekna kolonialna architektura.


Kazdy chce sie zalapac na zdjecie na bloga :)

Dobrotliwy Inek zajmuje sie hiszpanskim sercem... Tarabuco.

Szoping w wersji boliwijskiej.

Kolorowe jarmarki.

Ustrzelone na foto safari.

Do La Paz zabral nas nocny autobus z kierowca piratem, chyba firmy Trans Copacabana. Ku naszemu zaskoczeniu dostalismy grube koce, a autobus byl tak cichy, ze wydawalo sie ze caly czas jechal „na luzie”. Przejechalismy po raz kolejny przez Potosi (ta jedyna asfaltowa droga w Boliwii), pozniej Oruro i w La Paz bylismy godzine przed czasem, mimo ze po drodze autobus zepsul sie 2 razy na 20 minut.

La Paz nie zwiedzalismy wcale. Juz wczesniej uzgodnilismy z Marta, Oisinem i Seba, ze od razu po przyjezdzie zlapiemy autobus do Copacabany nad jeziorem Titicaca. Oni tez juz mieli takiego busa zarezerwowanego i mielismy sie spotkac na miejscu. O ile sie nie myle byl to poniedzialek.

Droga nad swiete inkaskie jezioro wiodla poczatkowo po bardzo plaskim terenie, ale gdy tylko wjechalismy troche wyzej, ujrzelismy jezioro w calej krasie. Widok byl niesamowity, wielkie jezioro na takiej wysokosci, a na jego powierzchni wysepki. Dookola gory i surowy krajobraz, a na niebie blekit i tylko kilka chmurek. Podczas przeprawy promowej spotkalismy sie na chwile z reszta ekipy, bo jechali w innym busie chwilke za nami. 

 Titicaca z ladnym tlem - polecam pelny ekran!

W Copacabanie bylismy kolo poludnia. Sprawdzilismy kilka hosteli i po lekkich negocjacjach najlepsza cene i warunki znalezlismy calkiem niedaleko portu dla turystycznych stateczkow. Szybko tez zdecydowalismy sie na jednodniowa wycieczke na Isla del Sol. O ile sama wyspa jest podobno bardzo interesujaca, to na pewno nie byla taka nasza wycieczka. Zeby wyspe porzadnie obejrzec najlepiej jest na niej zostac na noc. Wtedy mozna zobaczyc wszystkie inkaskie ruiny i nie jest sie poganianym przez przewodnika jak my bylismy. Dodatkowo nasz przewodnik niewiele mowil po angielsku, a w takim jezyku sprzedal nam swoje uslugi i oklamal nas, ze po wyspie nie mozna chodzic samemu. Ogolnie nasz pobyt na wyspie trwal chyba maksymalnie godzine, za to droga w jedna strone pochlonela okolo 2 godzin. Widoki bardzo ladne, ale placilismy nie za plywanie lodka tylko za zwiedzanie ruin na wyspie, a tego na pewno bylo za malo. Jesli tam plynac to tylko na noc i nie dawac sie naciagac tubylcom.

 W drodze na Isla del Sol.


Aga byla raczej malo ukontentowana uslugami naszego przewodnika po Isla del Sol.

Nastepnego dnia o 10 ruszylismy do Peru. Kupilismy bilety za 80 BOBow prosto do Peru, do Cusco. Bez przesiadek w pieknym (na zdjeciu) autobusie semi-cama z „bano”, czyli kibelkiem. Rzeczywistosc okazala sie troche inna niz nam oferowala boliwijka w biurze. Najpierw bus do Puno, przy ktorym gimbusy to szczyt luksusu, a pozniej przesiadka i autokar w stylu wczesnego Autosanu do Cusco. Oczywiscie wszystko bez „bano”. :)

Tym malo optymistycznym akcentem zakonczyla sie nasza przygoda z Boliwia. Marta, Seba i Oisin byli kilka dni w La Paz i przejechali na rowerach „droge smierci”, z ktorej kilka dni wczesniej spadla jakas Izraelitka (surprise, surprise!), wiec moze Marta jako wspolautorka ninjeszego bloga zechce kiedys opisac „co wydarzylo sie w La Paz county...”


Michal, Michciem pieszczotliwie zwany

1 komentarz:

  1. Czy te Wasze na zdieciach podskoki to efekt zucia koki? A moze to efekt slabszej grawitacji na tych wysokosciach?A moze to oznaki radosci,ze coraz blizej do powrotu do domu.Ciekawe.Pozdrawiam .Wujek Janusz.

    OdpowiedzUsuń