wtorek, 27 lipca 2010

Chinska Republika Ludowa napoczeta z lekka....

Zaczelo sie, jak juz wspominalem od Shenzen. Wszystkie kontrole graniczne przeszlismy pomyslnie i wyszlismy z budynku strazu granicznej. Od razu kilka osob zaoferowalo nam taxi, ale my mielismy inny plan. Kierowalismy sie dobrymi radami z przewodnika Looney Planet po Chinach. Mialy byc schody ruchome po lewej, zaraz po wyjsciu z budynku. I byly! Byl tez pan policjant, ktory byl na tyle mily, ze widzac nasze zagubione z lekka miny, sam zaoferowal sie poprowadzic nas do miejsca gdzie mozemy kupic bilet na autobus do Yangshuo, czyli do jakiejs agencji. Troche bylo nam to nie po mysli, bo chcielismy sami popisac sie swoja znajomoscia jezyka chinskiego i kupic bilet w kasie dworcowej. Nie bylo nam jednak dane. Policjant dzielnie przy nas pelnil warte gdy dopytywalismy sie o cene i negocjowalismy ja. Wtedy myslalem, ze pewnie kolesie z agencji odpalaja mu czesc doli z biletu, ale teraz mysle, ze pewnie po prostu chcial pomoc i miec oko na nas zeby nam nic sie nie stalo. Przeciez gdyby cos sie nam stalo, to bylaby hanba dla pogrobowcow Mao.
Po dosc dlugich negocjacjach jeden z panow zaakceptowal nasza cene. Drugi jednak nie chcial jej w ogole slyszec i upieral sie przy swoim. Jego upor byl dosc wazny dla calej sprawy, poniewaz to on byl szefem i mogl jesc swoja zupke przy biurku. Jego kolega natomiast tylko przyprowadzal klientow. Skonczylo sie wiec na tym, ze opuscilismy naszego zaprzyjaznionego policjanta, rozumiejacego bezblednie nasza chinska wymowe slow "Yangshuo" oraz "bus", i skierowalismy sie w strone dworca kolejowego. Tam tez ponoc maja jakies bilety do Guilin, z ktorego rzut beretm do Yangshuo.
Na dworcu kolejowym dogadac sie nielatwo, frustracja wiec narastala. Ze slowem "guilin" na ustach ustawilismy sie jednak w koncu we wlasciwej kolejce do kasy. Ku naszej uciesze za nami ustawil sie mlody Chinczyk studiujacy w Kanadzie. Wypytal w naszym imieniu pana w okienku co, jak i za ile do Guilin. Biletow prawie juz nie bylo, a jedyne ktore zostaly byly piekielnie drogie, cos w okolicach 1500 yuanow chyba. Razem z nami ta sama podroz chciala odbyc para Hiszpanow w srednim wieku, ich ta cena tez zastopowala...
Kanadyjski Chinczyk okazal sie bardzo milym chlopakiem i poszedl z nami (do naszej grupy poszukiwawczej dolaczyli Hiszpanie) na dworzec autobusowy. Czyli po zasiegnieciu rady u policjanta, do kolejnej agencji :) Nawet za bardzo nie negocjowalismy tam, poniewaz autobus odjezdzal zbyt wczesnie i w zwiazku z tym do Yangshuo dojezdzal zaraz po polnocy. Tego nie chcielismy. Pozegnalismy sie z naszym milym pomocnikiem i postanowilismy isc jednak zaplacic cene, ktorej pan zadal w pierwszej agencji. Po drodze zgarnela nas jeszcze jakas pani naganiajaca na bilety. Cena okazala sie w miare w porzadku (bo taka sama jak w pierwszym biurze), godzina odjazdu tez byla ok. Problem byl w tym, ze byly tylko 2 bilety, a nas bylo 4. Hiszpanie dobrowolnie zrezygnowali i to my kupilismy tam bilety za 280 yuanow kazdy (1 yuan = 0,5 zlotego). Bilety mialy byc na autobus z miejscami lezacymi, ale jakos nie moglismy sobie tego wyobrazic i spodziewalismy sie czegos na ksztalt poludniowoamerykanskich rozkladanych siedzen.
Z potwierdzeniem kupna biletow w reku bylismy juz zdecydowanie bardziej spokojni. Nasz autobus odjezdzal o 20:30 z Shenzen, a do Yangshuo dojezdzal w sobote kolo 7 rano. Zostawilismy wiec plecaki w agencji wsrod kopcacych papieros za papierosem Chinczykow i poszlismy rozejrzec sie za czyms do jedzenia. Zauwazylismy, ze Chinczycy bardzo lubia palic i robia to wszedzie. Cos takiego jak zakaz palenia w restauracjach tam nie obowiazuje - jak widac wolnosci osobiste maja tam szersze niz w krajach zachodnich ;)
Najwiekszym szokiem byl dla nas kompletny brak normalnych literek. Wszedzie otaczaly nas chinskie "domki", ktorych nijak nie potrafilismy rozczytac. Probowalismy porownywac znaki ktorych znalismy znaczenie z tymi, ktore widzielismy dookola - bezskutecznie. Obiad wiec wybralismy stara dobra metoda wzrokowa - menu bylo ze zdjeciami. Po smacznym posilku wybralismy sie na krotki spacer po miescie. Duzo tam wysokich, pieknych i nowych budynkow. Na ulicach troche mniej czysto niz w Hong Kongu, ale generalnie panuje porzadek. Porzadku tego strzeze dosc pokazna liczba policjantow. To chyba jedyny przejaw innego systemu w Chinach. Jeden z nich na naszych oczach zaczal przeszukiwac jakiegos obywatela swojego kraju, zabral mu legitymacje, a nawet karte sim z telefonu. Wystepuja tez, dosc komicznie wygladajace rowery policyjne z migajacymi swiatlami, czerwonym i niebieskim.
Daleko w miasto sie nie zapuscilismy. Usiedlismy na mrozona kawe i herbate w kafejce jakis kilometr od dworca. Napoje byly bardzo smaczne, ale droga do toalety byla dosc skomplikowana. Nalezalo zglosic pani kelnerce zapotrzebowanie na WC i wtedy ona wreczala nam kartonik. Z owym kartonikiem wychodzilo sie z lokalu bocznymi drzwiami i szlo sie dalej za rog budynku. Tam czekal przy drzwiach pan, ktory zabieral nam kartonik i wpuszczal nas do przybytku rozkoszy. Wiekszosc wc w Chinach, szczegolnie tych publicznych, to toalety typu "na Malysza", niewazne czy dla kobiet czy mezczyzn - pelne rownouprawnienie.
Jakos doczekalismy wieczora spacerujac sobie tam i z powrotem po dworcu i przez kilkanascie minut obserwujac tropikalny deszcz (pewnie to resztki tajfunu Conson, ktory uderzal akurat ta czesc swiata). Okolo 20:30 ruszylismy spod agencji w nieznanym nam kierunku. Z plecakami bieglismy doslownie za naszym "przewodnikiem". Wiedzielismy mniej wiecej gdzie jest dworzec i troche dziwnie czulismy sie idac w przeciwnym kierunku. Wyprowadzil nas gdzies na ulice w poblizu dworca i tam czekalismy na autobus. Warto dodac, ze razem z nami byli Hiszpanie, dla ktorych zabraklo biletow w naszej agencji. Okazalo sie, ze w innej agencji byly na ten sam autobus (czary mary). Po jakis 10 minutach podjechal autobus. Przed wejsciem do srodka, pani z obslugi polecila nam zdjac buty i wkroczylismy... Zgodnie z obietnica byl to bus z lozkami. Jeden rzad pietrowych lozek pod oknem, przejscie, rzad na srodku, przejscie i rzad pod drugim oknem. Lozka bardzo wygodne, z poduszkami i koldrami. Genialny pomysl i swietny sposob przemieszczania sie noca... dla ludzi ponizej 180, a najlepiej 170 cm.

 Nogami do przodu.

Droga z tego co pamietam wiodla glownie, jesli nie wylacznie autostrada. Wjezdzalismy tez do miast, na dworce i na stacje benzynowe w celu oproznienia pecherzy. Mijane miasta wcale nie sprawialy wrazenia zacofanych. Wrecz przeciwnie. Jesli ktos mysli, ze Chiny to kraj trzeciego swiata, to powinien swoj poglad dosc mocno zweryfikowac. Miasta wygladaja duzo lepiej i czysciej niz przykladowo Dublin. Biurowce, rozblyskujace kolorami teczy reklamy wielkopowierzchniowe, makdonaldy i inne miedzynarodowe marki na kazdej ulicy. Chiny gonia do przodu i to szybko. Wiele sie tam buduje i to buduje wysoko. Samochody jakimi poruszaja sie Chinczycy to znane swiatowe marki, lub ich lokalne kopie. Chevrolet to w Chinach Chery, maja tez swoje BMW, czyli BYD i jeszcze kilkanascie firm, ktorych znaki i nazwy widzialem po raz pierwszy, za to karoserie cos mi przypominaly. Do uzytku tych pojazdow jest siec autostrad, ktorej pozazdroscily by prawie wszystkie kraje europejskie. Jadac autostrada do Yangshuo, czy pozniej do Nanning, myslalem ze fajnie byloby zeby w Argentynie bylo choc troche takich drog (nie mowie nawet o Polsce!).
W Yangshuo zameldowalismy sie nad ranem w sobote. Wysiedlismy z busa i zaatakowal nas sympatyczny pan, zwacy siebie Robertem. Troche dziwne imie jak dla Chinczyka, ale dosc sprawnie poslugiwal sie angielskim i mial wizytowke hostelu polecanego przez Looney Planet, wiec sie skusilismy na jego uslugi. Hostel do ktorego nas zawiozl wcale nie nosil nazwy z przewodnika. Tamten, podobno byl zajety ;) Po krotkich negocjacjach, cena za dwojke z TV i lazienka stanela na 90y za noc. Zarezerwowalismy od razu 3 noce. Do tego zaproponowal nam 3 dni wycieczek i bilet na autobus do Nanning w promocyjnej cenie 1600yuanow za osobe. Wiedzielismy, ze troche przesadza, wiec twardo schodzilismy w dol. Ostateczna cena za osobe: 750 yuanow :) W miedzyczasie pod naszymi nogami przebieglo kilka karaluchow, ktore jak twierdzil Robert, ludzie przyniesli z gor. Taaaaa, jasssne....
Pierwszy dzien byl wycieczka rowerowa po okolicach Yangshuo z przewodnikiem. Wszystkie bilety mielismy wliczone, wiec ze spokojna glowa ogladalismy krajobrazy i scigalismy sie na rowerach z naszym przewodnikiem. Przewodnikiem byl inny Chinczyk o dziwnie brzmiacym imieniu Kevin :).

 Aga odnalazla swoje ulubione zwierzatka. Czeka nas chyba kopanie basenu kolo bloku, zeby mialy gdzie plywac...

Lady Mountain z dwoma dzirami... Ktos ma sprosne mysli?

Rzeczka z widoczkiem.

W ramach wycieczki zaliczylismy tez spacer po jaskini z kapiela w blocie i cieplych zrodlach. Jaskinia byla o tyle fajna, ze wszystko mozna bylo dotknac, obejrzec z bliska, a pewnie nawet polizac jesli ktos mial ochote.

 Bliskie spotkania z nietoperzami.

Zwirek i Muchomorek.

Podziemna sauna.

W cenie byla tez krotka wspinaczka na Moon Mountain. Podczas tej ostatniej caly czas sledzila nas pani sprzedajaca butelki z woda. Lat miala na pewno wiecej niz my oboje i tylko kilka swoich zebow. Usmiechala sie za to co chwila do nas swoimi srebrnymi zabkami i oferowala wode lub wachlowanie. Koniec koncow, zrobilo nam sie jej szkoda, mimo ze wody mielismy duzo i kupilismy buteleczke.

Moon Hill

Moon Hill a w tle Moona Mountains i Moona River :)

Droga dookola Yangshuo jest jedna z najbardziej zatloczonych w okolicy (pod wzgledem ruchu jednosladow). Chociaz akurat tego na tym zdjeciu nie widac :)

Obiadek zjedlismy w poblizu biura "jaskiniowego". Nie skusilismy sie jednak ani na zaby, ani slimaki, ktore byly w ofercie, ale na proste warzywka z ryzem - pycha!
Po powrocie do hotelu, kupilismy piwko i poleglismy na lozkach. W autobusie nie wyspalismy sie za bardzo, wczesniejsza noc tez nie byla swietna. Obudzilismy sie nastepnego dnia po 14 godzinach snu (w tym miejscu specjalne pozdrowienia dla pulkownika Lesiaka;)).
Po wybudzeniu sie ze spiaczki w niedziele, wyjechalismy na wycieczke do starego chinskiego miasta Huang Yao. Droga zajela nam jakies 1,5 godziny. Poruszalismy sie, jak to w Chinach bywa, klimatyzowanym busem po autostradzie. Dodam, ze nie byla to wycieczka pokazowa tylko dla turystow z zachodu. Bylismy jedynymi przedstawicielami innej cywilizacji w autobusie i podczas calego pobytu w starym miescie. Stanowilismy swoista atrakcje, kazdy kto potrafil, mowil do nas "hello". Przodowaly w tym zwlaszcza dzieciaki.



Swojskie klimaty.



 Suszone sliwki z sola, przynajmniej tak to cos smakuje...

Dzieciaki bawiace sie papierowym smokiem (nie zmiescil sie w kadrze;))

 3 baseniki do prania (3 na gorze), jeden do mycia warzyw (lewy dol) i jeden z woda do picia (prawy dol).

Stare miasto to i niektorzy ludzie wiekowi.



W zwiazku z tym, ze obcokrajowcow bylo tam zero, menu w restauracji bylo tylko w jezyku chinskim. Naszych ulubionych obrazkow tym razem zabraklo. Dookola nas zlecialy sie chyba wszystkie kelnerki probujac rozgryzc co chcemy zamowic. Jedna z nich znala nawet kilka slow po angielsku. No moze nie kilka, tylko jedno, "chicken", i wydawala przy tym odglosy jakie wydaje normalnie kura. Wszyscy bardzo chcieli nam pomoc i byli bardzo mili. W koncu jedna z pan zabrala Age do kuchni i tam wskazujac palcem, Agnieszka wybrala obiad dla nas.
Po powrocie, probowalismy dostac sie gdzies na internet zeby zabukowac sobie kolejny hostel w Nanning. Pan manager w kafejce oswiadczyl nam jednak, ze internet jest i owszem, ale trzeba wylegitymowac sie chinskim dokumentem. Pozostalo nam lapanie wifi pod kafejka w ktorej wczesniej udalo nam sie zdobyc haslo za cene wypicia herbaty.
Dopiero w Yangshuo mielismy okazje zaznac w pelni chinskiego ruchu ulicznego. Skuterow w Panstwie Srodka jest pewnie niewiele mniej niz ludnosci. Przynajmniej takie wrazenie mozna odniesc z tego, co sie widzi na ulicach. Tysiace skuterow! Najlepsze jest to, ze wszystkie zasady ruchu ulicznego sa mocno rozluznione. Na ulicach Chinczycy maja duzo wieksza wolnosc na drogach niz cywilizowany swiat zachodni. Zasada jest taka, zeby poruszac sie zdecydowanie do przodu, nigdy do tylu. Jesli ktos ma Cie ominac, to ominie cie wlasnie z tylu, wiec nie rob mu psikusa cofajac sie. Przyzwyczajenie sie do tego natloku na ulicach zajmuje troche czasu.
Inna ciekawa rzecza sa rusztowania w Azji. Nie sa takie do jakich jestesmy przyzwyczajeni w Europie. Solidne, metalowe lub drewniane. Tutaj sa one zrobione z bambusa i dziala to swietnie. Lekkie i bardzo wytrzymale. W sumie nie ma sie co dziwic, ze nie ma takich w Europie, ale pierwsze wrazenie bylo szokujace, nie za bardzo ufalismy ich sile przechodzac pod nimi.
Wieczorem w niedziele wybralismy sie do centrum Yangshuo i przerazilo nas ono. Takiego tloku turystow z calego swiata, nie widzielismy juz od dawna. Totalnie nas to zniechecilo do poruszania sie po centrum wieczorowa pora. Chinskich turystow bylo co prawda jakies 70%, ale i tak sporo bylo hosteli i barow nastawionych tylko na bialych. Zawsze staramy sie unikac takich miejsc, dlatego w sumie cieszylismy sie, ze spimy poza centrum. Znalezlismy tez International Youth Hostel, za ktorego reprezentanta podszywal sie nasz Robert. Troche kiepsko, ze nas oszukal, ale i tak wolelismy spac z karaluchami niz z gromadka amerykanskich dzieciakow.
Poniedzialek mial byc dniem splywu lodka rzeka Li. Mielismy poplynac z Xing Ping do Guilin i z powrotem. Wycieczka byla zaplanowana na popoludnie, wiec z rana powloczylismy sie jeszcze troche po miescie i zjedlismy sniadanko w chinskiej jadlodajni (tradycyjnie wskazujac palcem). Dostalismy tez od Roberta bilety na autobus do Nanning na nastepny dzien, na 8:00. Powiedzial, ze jak pojedziemy na lodke, to ktos tam bedzie czekal na nas i nas odbierze. Poczatek splywu mial byc w Xing Ping, do ktorego dojechalismy lokalnym autobusem, ponownie zero bialych. Super klimat. Jazda po bocznych drogach i ogladanie wiesniakow uprawiajacych swoje poletka. W Xing Ping jednak nie czekal na nas nikt. Kilka pan bedacych tam i czekajacych na turystow powtarzalo slowo "ticket", my biletow jednak nie dostalismy wczesniej. Po kilkunastu minutach rozgladania sie i prob dogadania sie, wsiedlismy do autobusu powrotnego. Pani z recepcji zadzwonila po Roberta. Poczatkowo mowil, ze nie ma go w miescie i ze nie przyjedzie. Jednak po paru chwilach pojawil sie przed drzwiami. Probowal nam wmowic, ze nie czekalismy wcale i ze tam na nas ludzie czekali i ze on teraz bedzie sie musial tlumaczyc. Bla bla bla... darl sie przy tym w nieboglosy. Jak dla mnie nie bylo sensu z nim rozmawiac. Zapytalem go tylko, po co milibysmy tam jechac i od razu wrocic bez czekania, skoro zaplacilismy i chcielismy poplynac lodka. Logika jednak do niego nie przemawiala. Stwierdzilem, ze napiszemy mu "dobre" opinie na necie i ze ostrzerzemy wszystkich zeby na niego uwazali. Naprawde nie mozna sie z nim bylo dogadac. My spokojnie, a on do nas krzyczal w nieboglosy, wydawalo sie, ze w ogole nie chcial rozwiazac problemu. Ktorys z jego wspolpracownikow ewidentnie nawalil i nie bylo go gdzie mial byc. Tymczasem on cala wine zwalal na nas. Koniec koncow, w ramach rekompenstaty zawiozl nas nad rzeke w Yangshuo i stamtad poplynelismy kawalek w strone Guilin. Widoki byly piekne a 2 godzinki wystarczylo w sam raz. Szkoda tylko, ze tyle trzeba bylo sie nagadac zeby to zobaczyc.

Krajobrazy wzdluz rzeki Li.

 Taka lodeczka jak na pierwszym planie plynelismy. Na drugim planie lodz rybacka.

Miejscowi rybacy przy lowieniu korzystaja z pomocy kormoranow.

Dumnie powiewajace flagi na tle dyskotekowego mostu w Yangshuo (zmienia kolory co 2 sekundy)

Po lodce postanowilismy zjesc lokalny specjal - rybe w piwie. Walory smakowe niesamowite, jednak ilosciowo nie podolalismy. Nie dosc, ze na talerzu sporo zostalo, to jeszcze bylismy tak pelni, ze zasnac bylo ciezko (cena - 45y za mega porcje na 2/3 osoby).
Autobus do Nanning zlapalismy jakies 20 minut przed 8 we wtorek.Opoznienia nie bylo zadnego, co wiecej, wyjechal 5 minut przed czasem. Na pokladzie oczywiscie klimatyzacja, a pani z obslugi rozdala butelki wody zaraz po wyjezdzie. Co wiecej, dostalismy tez sniadanie. Trasa bardzo ladna widokowo, przez gory, tunele, pola ryzowe i prawie caly czas autostrada. Chinczycy nie przejmuja sie, ze na przeszkodzie autostrady staje im gora, po prostu buduja w niej tunel. Wspolnie z Aga stwierdzilismy, ze w Polsce pewnie gore trzeba by bylo wysadzic w powietrze, objechac lub zrezygnowac z budowy autostrady.
W Nanning zarezerwowalismy Nanning City Hostel.Rzadzony przez Amerykanina z mala pomoca chinskiego studenta. Takiego hostelu jeszcze nie widzielismy na oczy. Weston - wlasciciel, powiedzial, ze wlasnie tak wygladaja one w US and A. Probowal wprowadzic w nim tez swoja "southern hospitality" (poludniowa goscinnosc), poniewaz pochodzil z Teksasu. Troche z nim pogadalismy. Okazalo sie, ze ozenil sie z Chinka w US and A i przeniesli sie do Nanning. Planuja jednak kiedys wrocic do Stanow. Sam hostel wyglada jak 3-poziomowe mieszkanie w bloku. Pierwszy poziom jest na 11 pietrze i pelni role recepcji, kuchni i pokoju goscinnego. Wszystko jest fajnie urzadzone i czyste. Czulismy sie tam jak w domu. DVD, internet, czysta kuchnia, dostep do netu. Gdy weszlismy do pokoju nie wierzylismy wlasnym oczom. Pokoj byl olbrzymi, z Tv i kanapa. W naszym dormie bylo 5 lozek, w tym jedno podwojne. Ciekawe bylo to, ze pojedyncze lozka byly o wymiarach takich jak podwojne w dotychczasowych hostelach. Podwojne lozko bylo w iscie amerykanskim stylu i mialo wymiary 2x2 metry. W lazience przy pokoju mielismy wanne z masazami. Troche to malo funkcjonalne, ale odrobina luksusu nie szkodzi. Wystroj hotelu, jakosc materialow, swiatlo i sam klimat sprawial, ze wcale nam sie nie chcialo z niego wychodzic. Po prostu siedzielismy przed DVD, kompem albo z ksiazka i odpoczywalismy przed reszta podrozy.
Weston zalatwial nam wize do Wietnamu, wiec spedzilismy tam ponad 4 dni - tyle czeka sie na wize. Za jego posrednictwem kupilismy tez bilet na autobus do Hanoi. Okazuje sie, ze bus jest o polowe tanszy, jedzie kilka godzin krocej niz pociag, no i nie trzeba przemieszczac sie w nocy. Pociag pewnie bylby szybszy, ale stoi kilka godzin na granicy.
Czasami jednak ruszalismy sie z hostelu, glownie po to zeby cos zjesc. Glownie jedlismy w pobliskich jadlodajniach ze zdjeciami. Szczegolnie jedna przypadla nam do gustu. Za dwie wielkie chinskie zupki placilismy tam 8,5 yuana. Gdy pani napisala nam ta cene na kalkulatorze, to myslelismy, ze to zart! Zupki byly pyszne! Cos jak rosolek z warzywami, mieskiem, makaronek, odrobinka sosu sojowego i innymi przyprawami. Do tego mozna sobie dorzucic jeszcze samemu chili, wiecej zielska albo naszego faworyta - kiszona fasolke szparagowa. Jesc takie dobre rzeczy za taka kase to jest skandal! Tym bardziej, ze zalewana wrzatkiem zupka w markecie kosztowala 4 yuany za sztuke.
Wybralismy sie tez na spacer na nocny market. Zapachu jakie sie tam unosily obudzily by umarlego. Bylo tam wszystko co czlowiek da rade zjesc przyrzadzone we wszystkich smakach. Oprocz tradycyjnych kurczakow i prosiakow z grilla, byly tez oczywiscie pyszne owoce morze, wszelkiego rodzaju warzywa w tysiacach kolorow, slimaki, itd, itd. Dla nas najwieksza sensacja byl rekin i  sporych rozmiarow krokodyl lezacy i czekajacy na pocwiartowanie na jednym ze straganow. Ludzie oczywiscie bardzo mili, oferujacy z usmiechem swe potrawy. Po raz kolejny zjedlismy tyle, ze popelnilismy grzech, a reszte zabralismy ze soba do hostelu.
W sobote 24. lipca rano, razem z poznanym w hostelu Irlandczykiem Richardem zlapalismy miejski autobus na dworzec (1yuan). Od rana padal cieply tropikalny deszcz, ktory ustal dopiero na granicy z Wietnamem. Po drodze obejrzelismy sobie "Druzyne A" na pokladowym DVD. Zaraz przed granica autobus sie zatrzymal i wygonili nas na zewnatrz na obiad (ryz, warzywka, troche mieska, kielki z kukurydza i zupka oraz owoc). Za autobus zaplacilismy 150 yuanow na osobe, a jako ze bylismy na tyle leniwi to doplacilismy po 30 za rezerwacje Westonowi. Droga do granicy to tradycyjnie autostrada, ktora skonczyla sie dokladnie przed przejsciem granicznym. Z Chin wymeldowalismy sie u pogranicznikow bez zadnych przeszkod i ruszylismy w kierunku kolejnego nieznanego kraju.
Zaliczylismy tylko maly skrawek poludniowych Chin, ale na pewno chcielibysmy kiedys jeszcze tam wrocic!

Michal

3 komentarze:

  1. Witam.No ladnie,brakuje mi tylko SZankhaju,Pekinu,Wielniego Muru itd.Wiem na Chiny potrzeba oddzielnej wyprawy.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. NAstepna wyprawa na same Chiny w powijakach :)bardzo nam sie Azja podoba wiec chcemy koleja transsyberyjska do Pekinu i wtedy wlasnie oddzielna wyprawa po wyzej wymienionych. Pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń
  3. Swietnie.! Jade z Wami!Wujek.

    OdpowiedzUsuń