sobota, 8 maja 2010

O sole mio, czyli boliwijska Wieliczka - Salar de Uyuni.


Zacznijmy od stanu aktualnego...
Plaza nad Oceanem Spokojnym, jakies 40 km na polnoc od Valparaiso na wybrzezu chilijskim. Teraz, czyli 3 maja, wlasnie w takim miejscu jestesmy. Poranny jogging z psem po plazy - jak w amerykanskim filmie, sniadanie na tarasie i teraz relaks. Mozna swiat doganiac! :)
Ale jest tez sporo zaleglosci na blogu, wiec skoro mam troche czasu (dziewczeta pojechaly na szoping do pobliskiej wsi), to wykorzystam go wlasciwie i podgonie troche z opisem naszych przygod.
San Pedro de Atacama opuscilismy nie pamietam kiedy, ale pamietam, ze wyjezdzalem stamtad pelny obaw. Boliwia i Peru to miala byc prawdziwa Ameryka Lacinska, a nie jakies tam Brazylie, Chile i Argentyny, wygladajace jak cieple poludnie Europy (przynajmniej jesli chodzi o krajobrazy miejskie). Z niepokojem przekraczalem granice chilijsko-boliwijska u podnoza Licancabura. Zupelnie nie wiedzialem czego sie spodziewac, bo w koncu Boliwia na swoim Altiplano wygrywa w pilke nozna nawet z Brazylia! Oczytalem sie poza tym o cwaniakach, przekretach, narkotykach, falszywych pieniadzach i rozkrecanych bankomatach.
Do Boliwii wjezdzalismy po wykupieniu wycieczki po Salar de Uyuni w biurze Cordillera (cena 65000 chilijskich pesos). Celem mialo byc Uyuni, bo byla to wersja 3 dniowa (2 noce, w tym jedna w hotelu solnym). W wersji 5dniowej wraca sie do San Pedro. Na granicy spotkalismy sie z naszym kierowca – Noelem i poznalismy wspoltowarzysza naszej wyprawy – Davida. David poczatkowo mial jechac z innym biurem, ale zabral sie z nami bo jego agencja nie odebrala go z hostelu w San Pedro. Nas bylo 5 osob, a do jeepa wchodzi 6, wiec przylaczyl sie do nas. Nawet nam to pasowalo, bo David wladal dosc sprawnie hiszpanskim (Amerykanin mieszkajacy od 2 miesiecy w Bs As).
Po zapakowaniu wszystkich gratow na dach jeepa (landcruiser, wczesne lata ’80;)) wyjechalismy w nieznane. Noel opowiadal o okolicy i rzucal ciekawostkami, David tlumaczyl i dodawal duzo od siebie ubarwiajac wszystko po amerykansku. Pierwsze na trasie byly o ile dobrze pamietam dwie laguny: zielona i biala. Mialy rozne kolory dlatego, ze zasilane byly wodami z dwoch roznych kraterow wulkanicznych. Jedna byla kompletnie pozbawiona zycia, a w drugiej plasaly sobie flamingi w poszukiwaniu swoich lakoci. O dziwo ta pozbawiona zycia okazala sie zielona. Mnie zielen zawsze kojarzyla sie z zyciem a biel z jakimis chemikaliami (a moze to tylko ja sie zdziwilem?).
Zaraz po lagunach Noel pokazal nam Niedzwiedzia Straznika Gor. Tylko ja go zobaczylem, ale tylko ja i Noel zulismy koke w tym czasie ;) Dlugo musielismy tlumaczyc i pokazywac reszcie gdzie jest ten Niedzwiedz. Niedzwiedziem byly skaly, ktore na jednej z gor w poblizu lagun tworzyly ksztalt lba i lap niedzwiedzich. Podchwytliwe bylo to, ze te lapy i leb skierowane byly jakby niedzwiedz schodzil z gory w dol, jakby sie z niej zeslizgiwal po zboczu... I wcale nie zuje koki piszac to w tej chwili. :)
Dobra, stan aktualny sie zmienil... Jestesmy w Santiago od 2 dni. Jutro lecimy na Wyspe Wielkanocna, wiec to juz chyba najwyzszy czas nadrabiac dalej zaleglosci w blogowaniu.
Dalszy ciag naszej podrozy po Salar de Uyuni to Laguna Colorada, ktora byla rownoczesnie naszym punktem noclegowym. Laguna piekna, kolory faktycznie byly rozne, od czerwonego przez pomaranczowy, karmazynowy i rozne inne fajne odcienie, znane tylko kobietom ;) Do tego byly bielace sie brzegi laguny i rozowe flamingi brodzace sobie w poszukiwaniu zarcia. Co do noclgu, to panie w biurze Cordilliery ostrzegaly nas, ze nie ma kocy i poscieli i zeby sobie zabrac spiwory lub wynajac na miejscu. Az tak zle to nie bylo, byly lozka, posciel, koce, wiec zimno nie bylo. Bylo za to szybko ciemno i oddychalo sie troche do bani, bo bylismy w okolicach 4000m. Najwyzszym punktem tego dnia i calej dotychczasowej podrozy byly gejzery blotne na 4900m (nastepna szansa pobicia rekordu wysokosci dopiero w Nepalu!). Najstraszniejsze podczas pierwszego noclegu bylo to, ze ktos zauwazyl jak nasz kochany kierowca “spozywa” :)...

 Gejzery blotne na wysokosciach.

 Oisin i Marta + Laguna Colorada
Nastepnego dnia rano naszego kierowce panie z hostelu polewaly lodowata woda w ramach pobudki. Na szczescie byl w stanie dosc niezlym, ale i tak po wejsciu do samochodu czulismy sie jak w gozelnii. Wspomne jeszcze tylko, ze nie byl nawet w stanie przymocowac porzadnie naszych plecakow na dachu jeepa i musial pomoc mu inny kierowca z tej samej agencji. Troche slabo, no ale co mozna zrobic jesli jest sie w srodku niczego i ma sie do wyboru jazde przez bezdroza z kierowca na kacu lub siedzenie na tylku i czekanie na nie wiadomo co, bo nie wiadomo co zrobi kierowca i agencja jesli sie zbuntujemy. Pokornie wiec pojechalismy z Noelem i nawet jechal jakos szybciej i pewnie niz poprzedniego dnia. Tylko jakos mnie rozmowny sie wydawal.
Wypada wspomniec tez w tym miejscu, ze David, nasz tlumacz i czlowiek na doczepke z innej agencji, mial troche inna rozpiske swojej wycieczki (oczywiscie z tej innej agencji, ale i tak chcial ja zrealizowac). No wiec drugi dzien spedzilismy na wysluchiwaniu jego argumentacji jak to bardzo chce wstac kolejnego dnia wczesnie i jak wazne dla niego jest zobaczenie gwiazd i wschodu Slonca nad Salar. Pogadal z Noelem o tym i okazalo sie, ze jest nawet mozliwosc pojechania do hotelu blizej Salar zeby wyjechac wczesnie rano i zobaczyc gwiazdy i wschod. Noel mial tylko zadzwonic do hotelu czy maja miejsca, ale to mialo byc dopiero po dotarciu do punktu docelowego tego dnia, czyli San Juan. Jesli okazaloby sie, ze sa miejsca blizej Salar to mielismy zaplacic za paliwo i pojechac wlasnie tam. Dla mnie dziwne bylo to, ze mielismy placic za paliwo skoro i tam to bylo po drodze do Salar, no ale nie uprzedzajmy wypadkow...

 David i Noel wzniesli sie na wyzyny swoich umiejetnosci :)
Drugiego dnia zobaczylismy niesamowite Arbol de Piedra – drzewo skalne uformowane przez lata erozji. W ogole caly krajobraz Andow na granicy Chile i Boliwii jest kosmiczny. To tak jakby pustynia, tylko ze na 4000m powyzej poziomu morza. W dzien goraco, kurz i wiatr, a do tego straszne Slonce (konieczne kremy z filtrem!!!), a w nocy temperatura spada do 0. Kompletny brak drzew, ze zwierzat tylko flamingi i wikunie, a z ludzi tylko zagraniczni turysci placacy po 35 BOBow (a wkrotce chyba nawet ponad 100) za wjazd do Parku Narodowego. BOBy, czyli boliwijskie bolivianos sa co prawda bardzo tanie, ale i tak 3 krotna podwyzka, ktora szykuje dyrekcja Parku to chyba lekka przesada!

Czy to Chopin w Lazienkach?


Gdyby kozka nie skakala to by nie byla w Boliwii?
Zobaczylismy tez jakies skaly Salvadora Dali tego dnia. Dlaczego Salvadora? Bo kolorystycznie byly podobne do ulubiony kolorow mistrza :)

 Na Altiplano ciezko sie zgubic. Drog jest wiele.
Drugi dzien to tez walka Davida, ktory zaczal juz nas mocno draznic, z radiem i iPodem. Polegalo to na tym, ze Dave wlaczal jakas piosenke ze swojego iPoda i pytal po kolei kazdego z naszej grupki czy ta muzyka mu odpowiada. Niestety chyba nie zdazylo sie tak, ze muzyka odpowiadala kazdemu, wiec David byl na tyle mily, ze nawet jesli stosunek glosow byl 4:1 to zmienial muzyke. Skutkowalo to tym, ze co 30 sekund wlaczal nowy kawalek, a po 10 zmianach wszyscy mielismy juz dosc tego procederu. Zasugerowalismy wiec zeby zostawil iPoda po prostu na losowym wyborze i to podzialalo. Odczepil sie od dj-owania... na pol godziny... Potem znowu sie zaczelo. Jeszcze nigdy nie spotkalem takiego upartego i przekonanego o swej nieomylnosci czlowieka. Aga musiala wysluchiwac jego opowiesci o kobietach. Z kazda, lub przynajmniej prawie kazda mial “to cos specjalnego”. Od razu po tym jak kobiety na niego patrzyly widzial, ze bedzie miedzy nimi cos... Uprzedze pytania Szanownych Pan, David caly czas jest kawalerem, w dodatku bez partnerki, czemu sie w sumie nie dziwie :) Atrakcyjnosc fizyczna przecietna, a fizyczna tym bardziej nie najlepsza, wysokie mniemanie o sobie, niskie o innych. Jesli ktoras z Pan jest chetna, to Seba dysponuje namiarami ;)
Drugi dzien to tez piec lagun na boliwijskim Altiplano. Pieknie bylo! Jednak po dwoch juz mielismy serdecznie dosc! Nie bylo miedzy nimi zbyt wielu roznic – flamingi, gory dookola, biale brzegi od wyschnietych mineralow. Jedna stanowczo by wystarczyla. A moze po prostu bylismy zbyt zmeczeni kurzem przenikajacym do samochodu przez wszystkie szczeliny naszego landcruisera (a bylo ich bez liku), lub ciaglym slowotokiem Davida? Pewnie i to i to.

 Rzecz normalna - I oficer marynarki handlowej zmieniajacy kolo w jeepie w Boliwii.
Dzien zakonczyl sie w San Juan w hotelu solnym. Dokladnie tym ktory byl w naszym rozkladzie jazdy (ku rozpaczy Davida!). Gdy dojechalismy do San Juan, Noel zgodnie z obietnica poszedl zadzwonic i sprawdzic czy mozemy pojechac do hotelu blizej Salar. Wedlug mnie nawet nie fatygowal sie dzwonic do hotelu, tylko ustawil sie z kumplami ;) Wrocil i powiedzial, ze nie mozemy dalej jechac, bo juz wszystko jest w tym hotelu w San Juan i maja jedzenie i pokoje, itp. Krotko mowiac latwa sciema biorac pod uwage pozniejsze wypadki. Wyladowalismy wiec w hotelu solnym w San Juan. Sciany z soli, lozka z soli, sol na podlodze, po prostu Wieliczka z dala od domu! Wieczor umilil nam bardzo smaczny obiad – boliwijska zupa warzywna plus makaron o ile sie nie myle. Dodatkowa atrakcja wieczoru byl, a jakze by inaczej, David. David juz pierwszego dnia pozyczyl od Marty aparat i juz drugiego dnia padly mu baterie. Kolejny zestaw baterii pozyczyl ode mnie. Dodatkowo mial laptopa, ktory jak wiadomo wszem i wobec dziala rowniez na baterie. Dlatego wlasnie z bateriami zwiazane byly atrakcje dostarczane nam przez Davida. Po przybyciu do hotelu dowiedzielismy sie, ze mozemy sobie naladowac w nim baterie jesli mamy taka potrzebe. David koniecznie chcial to zrobic, wiec zaplacil 5 BOBow i rozpoczal ladowanie. Jako, ze mial szybka ladowarke do baterii to jego (czyli moje i Marty) baterie do aparatu szybko sie naladowaly. Komp ladowal sie swoja droga. Zeby jednak nie bylo zbyt prosto, to David chcial chyba podzielic sie z kims jeszcze kosztami ladowania, bo przez caly wieczor chodzil po hotelu i kazdego napotkanego przechodnia pytal czy ma jakies baterie do naladowania. Naliczylismy, ze nas pytal przynajmniej 10 razy. Od tamtego czasu w naszych slownikach zagoscil zwrot “czy potrzebujesz naladowac swoje baterie?” lub “do you need to charge your batteries?” w oryginale. Niestety my bylismy w miare przygotowani na 3-dniowa podroz przez Altiplano i jesli nie mielismy zapasu baterii, to znaczy, ze ich po prostu nie potrzebowalismy, ku rozpaczy biednego Dave'a...

 Flamencos.
Kolejne wspomnienie, ktore przychodzi mi do glowy tez jest zwiazane z Davidem. Uknul on, wspomniany juz wczesniej, podstepny plan zobaczenia gwiazd i wschodu Slonca nad Salar. W tym celu nalezalo wstac o 4 rano i wyjechac w kierunku Salar. Plan wydawal mu sie na tyle przebiegly, ze powiedzial nam zebysmy pod zadnym pozorem nie mowili ludziom z drugiego jeepa z tej samej firmy. Jaki byl cel tego podstepu? Nie wiem do dzisiaj. Koniec koncow, okazalo sie ze ludzie z drugiego jeepa dostali dokladnie taka sama oferte od swojego kierowcy. Jechac rano i zobaczyc wschod lub jechac normalnie o 8. Kiedy David dowiedzial sie o tym, wytoczyl dodatkowy argument za tym zeby jechac o 4 rano – musial przedluzyc swoja wize w Uyuni i dlatego chcial byc tak jak najwczesniej (Amerykanie potrzebuja wiz w Boliwii! Oh yes!!!:)). Niestety pech Dave'a po raz kolejny dal o sobie znac, bo ludzie z drugiego jeepa wcale nie chcieli wstawac rano, a i nam wcale do tego nie bylo spieszno. Dodatkowo, co okazalo sie pozniej, kierowcy raczej nie chcieli sie rozdzielac i jesli jeden samochod nie jechal, to zostawaly obydwa. Zostalismy wiec i wyjechalismy jak normalni ludzie o 8 rano, po sniadaniu.
Warto jeszcze wspomniec, ze w hotelu solnym w ktorym bylismy dzieciaki z miasteczka urzadzily wystep muzyczny dla gosci. Zaangazowanie i poziom umiejetnosci muzycznych wsrod nieletnich czlonkow zespolu bylo bardzo zroznicowane, ale bardzo milo bylo posluchac boliwijskiego folku w amatorskim wykonaniu. Najciekawszym jak dla mnie akcentem ich wystepu byl jednak nieproszony gosc w postaci skorpiona. Podczas jednej z ostatnich piosenek zauwazylismy, ze czlonkowie zespolu bardziej niz na graniu koncentruja sie na wpatrywaniu sie w ruszajacego sie robaka na solnym klepisku. Zazartowalem, ze to pewnie skorpion, bo zamajaczylo mi przed oczami cos jakby ten charakterystyczny ogonek z kolcem i jadem. Chlopaki z kapeli szybko sobie z nim poradzili po zakonczeniu kawalka. Po prostu przygnietli insekta obuwiem kilkakrotnie. Po calym wystepie zegzaminowalismy miejsce zbrodni i ku naszemu przerazeniu okazalo sie, ze byl to faktycznie skorpion bardzo maly, ale jednak... A ja tam chodzilem na bosaka!:) Pozniej jeszcze nam jakis Anglik powiedzial, ze im skorpion mniejszy, tym ostrzejszy ma jad. Reszte czasu przed snem spedzilismy na sprawdzaniu podlogi i scian...
Drugiej nocy Noel znow dal czadu. Tym razem byl pijany juz o 22 i zasnal za kolkiem samochodu. David to zauwazyl i oczywiscie w tamtej chwili doszczetnie w gruzach legly jego plany. Nie bedzie wschodu Slonca, nie bedzie wczesniejszego przyjazdu do Uyuni. Chyba w tamtym momencie postanowil nas ukarac za brak wsparcia. Przestal sie do nas odzywac. Nie wiedzial chyba jednak, ze bardziej robil nam tym przysluge:) Noel na kacu i tak niewiele mowil, a cisza jaka dal nam David w sam raz pasowala do zmeczenia i nastrojow po 2 dniach w kurzu i telepiacym sie jeepie. 

 David obrazony.
 
Trzeci dzien zaczal sie od przymusowego postoju pol godziny drogi od San Juan. Nasz genialny kierowca nie dolal paliwa poprzedniego wieczoru, bo byl zajety “czyms innym”. Czekalismy wiec na nastepny samochod, bo mimo obecnosci pojemnika z paliwem, nasz kierowca nie mial wezyka, ktorym mogl je wlac do baku. Pol godziny czekania umililismy sobie wyobrazaniem sobie tego co by bylo, gdyby to sie stalo o 4 rano i gdyby nie jechal za nami drugi samochod...
Reszta dnia minela na jezdzie po Salar de Uyuni. Tego co tam widac nie da sie opisac, wiec pozostawie to zdjeciom. Po drodze zjedlismy strusia na wyspie kaktusow na srodku Salar.
 
 King Sajz.

 Moja ulubiona poza.


Na wyspie kaktusow kaktus mi na rece nie wyrosl.
Po zjezdzie z Salar zajechalismy do wioski z jarmarkami i straganami “tylko dla turystow”. Stamtad juz tylko pol godziny mielismy do Uyuni. Wyjezdzajac z wioski minelismy stacje i David zapytal Noela czy ma wystarczajaco benzyny, odpowiedz byla pozytywna. Niestety na tej pozytywnej odpowiedzi przejechalismy tylko 3 kilometry, a pozniej stanelismy... Noel zabral kanister na plecy, a do kieszeni pieniadze pozyczone od Davida i poczlapal (bo tylko tak mozna nazwac jego chod) z powrotem w kierunku stacji benzynowej. Wrocil po 1,5 godzinie przywieziony motorkiem przez jakiegos starszego pana z mniej wiecej 26 ubytkami w uzebieniu.
Ostatnim punktem eskapady na Salar bylo Cemetario de Trenes. Cmentarzysko pociagow faktycznie robilo imponujace wrazenie. Uyuni kiedys bylo jednym z wazniejszych wezlow kolejowych w Ameryce Lacinskiej, teraz odjezdza stamtad kilka pociagow na tydzien. Na cmentarzu byly sklady majace nawet po 100 lat, do tego masa wagonow i innego zardzewialego masywnego zlomu. Poza tym, Uyuni zrobilo na nas od poczatku bardzo zle wrazenie. Wszedzie walaly sie smieci. Ludzie tam wyrzucaja smieci po prostu za okno i o ile w miescie jeszcze jest ok bo zbieraja je sluzby, to zaraz za rogatkami wala sie pelno smierdzacego syfu. Pelno foliowych smietnikowych workow i wyglada to raczej jak wysypisko smieci a nie jedno z glownych turystycznych miast w Boliwii.

 Martwe pociagi.
W Uyuni postanowilismy sie rozdzielic. Marta i Oisin chcieli jechac do La Paz. Chcieli pobyc przez chwile w jednym miejscu razem. Kupili wiec bilet i mieli jechac z poznana australijsko-kanadyjska para z drugiego jeepa. Aga, ja i Seba postanowilismy pozwiedzac troche Boliwie i kupilismy na nastepny dzien bilet do Potosi. Zjedlismy jeszcze ostatni wspolny posilek w Uyuni – pizze, w najwyzej polozonej pizzerii na swiecie (3800m, szef z US and A).
Podsumowujac, odradzamy Cordillere a szczegolnie przerdzewialego landcruisera i jego kierowce Noela!

Michal

3 komentarze:

  1. No nareszcie jest akcja! Twardzi jesteście, mnie by szlag trafił z tym Dave'em i szybciutko bym mu tego iPoda zabrał. Kierowca alkoholik i skorpion podczas występu artystycznego rządzą. Piękne zdjęcia. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten Dawid to zapewne zyd z Bruklinu ktorego potomkowie wyemigrowali z Kocka.Zaznaczam, ze nie jestem antysemita.Pozdrawiam.Wujek.J.

    OdpowiedzUsuń
  3. Drogi Wujku, my antysemitami tez nie bylismy, ale po szerszych kontaktach z "narodem wybranym" w poludniowoamerykanskich hostelach, musimy powaznie przemyslec nasze poglady w tej sprawie... ;)

    OdpowiedzUsuń