wtorek, 3 sierpnia 2010

Ding dang dong w Wietnamie.

Z Chin wyjechalismy w deszczu, ale zaraz za granica wietnamska padac przestalo. Na przejsciu granicznym zadnego problemu nie mielismy. Pogranicznicy dosc szczegolowo przepytywali jednak parke Dunczykow. Robili to jednak z przymruzeniem oka i pewnie bardziej sie z nimi droczyli, niz faktycznie chcieli ich zatrzymac. Ich wiza byla wazna od nastepnego dnia i w tym byl caly problem, za szybko chcieli wjechac do mlekiem i miodem plynacego Wietnamu :)
Z okien autobusu widzielismy krajobraz podobny, jednak zupelnie inny niz w Chinach. Wszystko wygladalo zdecydowanie biedniej. Krowy byly wychudzone, wszedzie pelno bylo malenkich poletek ryzowych. Krajobraz byl generalnie w kolorach zielono - brazowych, a do tego szare niebo pokryte chmurami. Wietnamska woda bardzo rzadko ma inny kolor niz brazowy czy nawet czerwony, taka jest tez gleba, dlatego wszyscy zalecaja pic tylko wode butelkowana. Samochodow na drodze bylo jak na lekarstwo, co bylo calkiem zrozumiale biorac pod uwage jej stan. Jednak raczej nie to jest glowna tego przyczyna... Predkosc autobusu nie zachwycala. Zaskoczeniem za to nie bylo dla nas bezustanne uzywanie klaksonu przez naszego kierowce.
Wiekszosc ludzi, ktorych widzielismy byla rolnikami i pracowala na swoich poletkach calymi rodzinami. Jako, ze teraz jest pora deszczowa, to przy granicy z Chinami rzeki plynely doslownie wzdluz drogi, ktora jechalismy. Oczywiscie takie warunki sa wymarzone do uprawy ryzu. Duzo wiecej widzielismy wiec przez szyby ludzi w trojkatnych slomianych kapeluszach brodzacych po kostki lub kolana w brazowej wodzie.

 Czesty widok z okna autobusu.

Wyraznie bylo widac biede na wietnamskiej wsi. Bardzo zaskoczylo nas to, jak wygladaly domy. Prawie wszystkie mialy szerokosc jednego pokoju od frontu. Wiekszosc od przodu byla tez ladnie pomalowana i przozdobiona. Zdarzaly sie jednak tez takie ktore przypominaly raczej lepianki. Ta szerokosc jednego pokoju byla zachowana na calej wysokosci domu, niezaleznie od tego ile mial pieter i czy kolo niego stal nastepny, czy nie. Widzielismy takie, ktore mialy po 5-6 pieter i stojac samotnie przy drodze wygladaly raczej jak jakies pagody czy swiatynie. Z boku domy nie sa juz takie piekne, podobnie z tylu. Widok z boku pokazuje tez cala dlugosc, ktora jest kilkakrotnie wieksza niz szerokosc. Taki wysoki, dlugi i chudy dom z piekna fasada wyglada bardzo zabawnie gdy stoi sam, w zielonym otoczeniu pol ryzowych.

 Polnocnowietnamski dom.

Ciekawostka dla mnie bylo tez to, ze wsrod tych pol ryzowych bardzo czesto pojawialy sie mogily. Chowanie zmarlych zaraz przy miejscu z ktorego czerpie sie swoje pozywienie? W Polsce Sanepid by chyba tego nie przepuscil. Tutaj jest to jednak sprawa religii. Wietnamczycy wielkim szacunkiem darza zmarlych i pewnie dlatego groby sa przewaznie bardzo ladne i zadbane.
Jako, ze wjechalismy od polnocy, to nie zdziwilo mnie, gdy w mijanej po drodze bazie wojskowej zauwazylem rdzewiejacy wrak amerykanskiego bombowca. To chyba tak na przestroge ;)

Nasza podroz zajela ponad 2 godziny wiecej niz planowalismy i do Hanoi dotarlismy okolo 18:00 24 lipca. Przy wjezdzie do miasta odczulismy juz jednak prawdziwy smak Wietnamu i wszystkich jego wiekszych miast. Tysiace, miliony motorowerow, skuterow i innych dwusladow!!! Nadjezdzaly i wyprzedzaly nas i inne pojazdy z kazdej mozliwej strony. W wietnamskim ruchu ulicznym jest chyba tylko jedna zasada: im jestes wiekszy, tym masz wieksze pierwszenstwo. Samochody co prawda sa wieksze, jednak nie da sie nimi jezdzic zbyt szybko, gdy dookola jest pelno skuterow. W Wietnami jest 85 milionow ludzi i mozna odniesc wrazenie, ze minimum 75% z nich jezdzi na skuterach.
Skutery, ich serwis i akcesoria do nich, stanowia chyba oddzielna galaz przemyslu. Co chwila widac sklepy z kaskami we wszystkich mozliwych ksztaltach i kolorach. Pelno jest tez warsztatow naprawy tych bardzo pozytecznych pojazdow. Do tego dodac trzeba jeszcze humor z jakim Wietnamczycy podchodza do poruszania sie na skuterze. Rekordowa liczba osob jaka do tej pory widzialem na jedym skuterze to 5. Widzielismy tez cale kurniki wiezione na tylnim siedzeniu. Troche rzadszym widokiem, ale jednak zdarzajacym sie, sa swinskie lub krowie zwloki wiezione pospiesznie do obrobki.
W Hanoi wzielismy taksowke do hostelu. Oczywiscie przeplacislismy, ale i tak zbilismy z ceny 1/3. Wszedzie trzeba sie targowac znowu - przypomnienie sytuacji z Boliwii i Peru. Miejscowi, mimo ze sa bardzo pozytywnie nastawienie i caly czas szczerza zeby w usmiechu, to gdy tylko widza turyste, podnosza ceny kilkakrotnie.
W hostelu zaskoczyla nas obsluga. Mozna sie tam bylo czuc jak prawdziwy krol. Panowie wnosili, wynosili bagaze, podawali co chwila wode gdy siedzialo sie w recepcji albo przy kompie i ogolnie byli bardzo otwarci i pomocni. Wiem, ze za to im placa, ale w Polsce ciezko czasami cos takiego spotkac, mimo ze ludziom tez sie placi za podobne uslugiwanie w hotelach. Bylo nam az glupio, gdy co chwila pod nosem mielismy kolejna szklanke zimnej wody i panowie i panie chcieli nam we wszystkim pomagac. Swietne w tym hostelu bylo tez sniadanie w formie bufetu. Moze nie zbyt mialo wietnamski charakter, ale bylo go do woli i nie trzeba bylo wychodzic z hostelu zeby je wszamac. Hotel nazywal sie Atlantic i jest na ulicy Hang Cot, polecam jesli ktos bedzie w Hanoi.

Po jak zwykle zasluzonym odpoczynku ;), nastepnego dnia ruszylismy w miasto. Motorowery caly czas wydawaly nam sie straszne, wiec nasza uwaga koncentrowala sie przede wszystkim na unikaniu zderzenia z nimi. A wystarczy prosto i pewnie isc... Nie wolno sie cofac, poniewaz przewaznie mijaja nas z tylu i lepiej nie robic im psikusa. W tym szalenstwie jest jakas metoda, wiec do tej pory jakos zyjemy!
Przez wieksza czesc dnia bezskutecznie szukalismy czegos na malarie. Postanowilismy, ze nie bedziemy brac niczego prewencyjnie, czyli codzienni lub raz na tydzien. Poszlismy w strone repelentow na komarzyce, siatek pod ktorymi sie spi w nocy i porzadnego ubierania sie szczegolnie wieczorem i rano. Dodatkowo chcielismy miec jednak jakis lek w formie dawki uderzeniowej gdyby cos sie zaczelo dziac. Tak zeby nam starczylo na dostanie sie do najblizszego wiekszego miasta. Po kolejnym dniu, przeczytaniu chyba wszystkich polsko i angielskojezycznych artykulow w necie na ten temat i rozmowach z innymi podroznikami (z ktorych kazdy bral cos innego) postawilismy na doxycykline i szybka jazde do szpitala, gdyby cos sie stalo (odpukac!). Malarone, najbardziej polecane jest horendalnie drogie, a doxycycline kupilismy w Hanoi za 18000 dongow (3 zlote za 10 tabletek).

 Zdjecie za darmo, banany i ananas juz nie ;)

Naszego pierwszego pelnego dnia w Hanoi, wybralismy sie rowniez do pieknej konfucjanskiej Temple of Literature. Na wejsciu nieprzyjemny zgrzyt. Pani wydala nam za bilety za malo o 150000 dongow. Zapewniam, ze bardzo latwo jest sie pomylic, szczegolnie cudzoziemcom podczas przliczania wietnamskiej waluty. Na kazdym banknocie jest oczywiscie wujek Ho Chi Minh. kolorystycznie 10000 niewiele rozni sie od 100000. Pani w kasie na pewnie sie nie pomylil, bo jak tylko zobaczyla, ze zaczynam liczyc i sprawdzac kase, to wreczyla mi 100000. Ja jednak uparcie liczylem dalej, a ona po nastepnej chwili, bez slowa skargi z mojej strony, dala mi pozostale 50000. Kolejna rada wiec, oprocz targowania sie, jest dokladne sprawdzanie reszty gdziekolwiek ma sie ja dostac. Temple of Literature, mimo ze wielka i piekna, nie zrobila juz na nas takiego wrazenia, jak ta proba kantu przy wejsciu.

 Wejscie do Swiatyni Literatury

Po Wietnamie mielismy poruszac sie dosc szybko. Slyszelismy, ze najwygodniejszym i najbezpieczniejszym sposobem ku temu jest pociag. Problem w tym, ze trzeba go rezerwowac kilka dni wczesniej, bo wszystkie sklady sa dosc zatloczone. Juz 25 lipca zarezerwowalismy nasz bilet do Hue na 27. Nie bylo nam dane jednak kupic wymarzonych miejsc lezacych i skonczylo sie na soft seats za 290 000 na osobe. Na dworcu czekalismy z numerkiem do kasy, ale na szczescie biali turysci maja fory u pan w kasach i jedna z nich zawolala nas na dlugo przed nasza koleja. Tym razem obylo sie bez kantow przy kasie.
Wieczorem, zjedlismy swietny i olbrzymi obiad. Zgodnie z nasza tradycja znalezlismy jadlodajnie na ulicy, w ktorej bylo duzo ludzi i tam sie stolowalismy. Wydalismy az 200 000 dongow, ale warto bylo. Nasz kelner nie mowil wcale po angielsku, wiec na migi pokazywal nam co i jak mamy robic, co z czym i kiedy jesc. Dostalismy wielki garnek z rosolem na palniku gazowym i do niego wrzucalismy rozne miesiwa (watrobke, kalamarnice i cos czego nazwy nawet nie znam), zielsko, tofu, kielki i inne smakolyki. W caly procederze pomagal nam nasz zaufany kelner.

Nastepnego dnia rano, autobus zabral nas z hostelu na wycieczke do Ha Long Bay. Za jednodniowy wypad zaplacilismy 25$ za osobe, obiad i wszystkie bilety wliczone. Jazda rozpoczela sie od cofania na autostradzie w celu unikniecia korka, komedia!. Pozniej bylo juz troche lepiej. Samo Ha Long Bay jest przepiekne, cos jakby krajobraz z Yangshuo tylko w morzu, no moze troche lepiej nawet niz Yangshuo.

 Whale watch w Halong Bay.

Kiedy wplynelismy miedzy te gory wyrastajace z morza, czulismy sie troche jak w bajce. Pogoda byla piekna, na niebie zadnej chmurki. Jak na razie monsun nam sprzyja. Pomiedzy szczytami w zatoczce byla wioska rybacka. Mozna tam bylo poplywac lodka lub kajakiem (co jak wiadomo uwielbiam!;)) za dodatkowe 100 000, wiec z radosci nie skorzystalismy z tej oferty:). Poogladalismy sobie za to troche hodowle rybek i innych zyjatek morskich oraz pogadalismy z jednym z jej szefow. Pan ow prawie sprawil, ze troche obroslem w piorka, bo na oko dal mi tylko 24 lata ;) Porozumiewalismy sie z nim piszac cyfry woda na deskach, a pozniej pomagala nam nasza pani przewodniczka. Okazalo sie, ze mial 76 lat i ani jednego siwego wlosa na glowie. Co ciekawsze jego matka wciaz zyla z wynikiem 102 lata!

 76 lat i ani jednego siwego wloska!

Rozgladajac sie dokola wcale sie w sumie nie dziwilismy. Pelno ryb w morzu, owoce, wszystko naturalne. W Wietnamie bardzo rzadko spotyka sie ludzi z nadwaga. Na szczescie fast foody nie poczynily tu jeszcze zbyt wielkich spustoszen. W Chinach ludzi otylych jest juz duzo wiecej. Do naszej lodzi podplynelo tez kilka dziewczyn sprzedajacych roznorakie owoce za jakies grosze (po delikatnym wytargowaniu sie). Wszystkie byly zakryte od stop do glow w celu ochrony przed sloncem. Wiekszosc ludzi raczej chroni sie tutaj przed promieniami slonecznymi niz na nie wystawia. Wyjatkiem sa oczywiscie cudzoziemcy, w tym takze my :) Widzac te zakryte kobiety przypomnialem sobie, ze przeciez w Peru czy Boliwii tez ludzie zakrywali sie przed sloncem. Uswiadomilem sobie, ze wiekszosc ludzi mieszkajacych w goracych strefach raczej sie obawia slonca, no moze poza mieszkancami Afryki...

 Bajka!

Zaliczylismy w ramach rejsu jeszcze jaskinie i rozpoczelismy powrot do Ha Noi.

 Wietnamski pingwin jaskiniowo-gorski.

Zmienil sie nam kierowca, wiec mielismy wyprzedzanie po lewej lub prawej na ciaglej linii, jazde z linia srodkowa miedzy kolami, itp. Nie wszystkim uczestnikom sie to podobalo, ale mogli swoja dezaprobate wyrazic jedynie westchnieniami.
Ostatniego dnia w Ha Noi zaliczylismy spacer do muzeum i mauzoleum Ho Chi Minha. Mumii nie udalo nam sie niestety zobaczyc, ale znalezlismy za to w bardzo dobrej lokalizacji, w poblizu muzeum, polska ambasade. Wieczorem mielismy pociag, wiec zwiedzilismy jeszcze pagode i reszte dnia przesiedzielismy w hostelu.

 A ty co zrobiles dla realizacji planu?! Socrealizm.

Wodzowi rewolucji, do pasa sie klaniam!

Przed samym odjazdem pociagu wszamalismy jeszcze zupke pho (czyt. pao) w przydworcowym barze oraz kielbaske na patyku i ruszylismy w sina dal, czyli na dworzec. Ciekawa sprawa, bo na dworcu wielu Wietnamczykow pytalo nas o bilet, mimo ze nie wygladalo na pracownikow kolei. Przezornie biletu im nie pokazywalismy i okazalismy go dopiero umundurowanemu pracownikowi WKP (Wietnamskie Koleje Panstwowe - skrot stworzony przeze mnie na potrzebe chwili). Perony wygladaly jak kiedys w Polsce. Zeby dostac sie na peron 4 nalezalo obejsc z tylu lub przodu 3 pociagi na wczesniejszych peronach. W pociagu tlok, muzyka na caly regulator i generalnie scisk. Troche pospalismy, ale niewiele. Dzieciaki z naszego wagonu, mimo ze slodkie, do spiochow nie nalezaly i spaly tylko od 12 do 6. My jeszcze krocej.

 Impreza w pociagu.

Na stacji docelowej w Hue nastepnego dnia rankiem, obskoczyla nas sfora naganiaczy hotelowych. Probowali zwabic nas do swoich hoteli haslem "Lonely Planet". Mowili, ze ich hotel albo jest w przewodniku Lonely Planet, albo ze na mapie w LP nam go pokarza. Nasz stosunek do tego przewodnika jest niezbyt przychylny. Aga nawet wytlumaczyla jednemy panu, ze "Lonely Planet is shit" i skutecznie tym sposobem sie go pozbyla. Koniec koncow na placu boju pozostal jedne, ktory o LP akurat nie wspomnial i wlasnie w jego hostelu wyladowalismy za 14$ ze sniadaniem na 2 osoby.
Dosc szybko zwiedzilismy piekne stare miasto, dawna siedzibe wladcow Wietnamu.

 Tony Halik na krancach swiata.

 Imperial City w Hue.

Zarezerwowalismy  tez na nastepny dzien wycieczke do bylej strefy zdemilitaryzowanej pomiedzy Polnoca a Poludniem. Agencja, polecana przez Footprinta, oczywiscie reklamowala sie jako polecana przez LP... Grrrrr! Takie polecanie jest w cenie i niesie ze soba duzo wyzsza cene uslugi. Zaplacilismy 28$ od osoby, a w hotelu pan oferowal nam podobna wycieczke za 16$. Jak sie jednak okazalo bylo warto.
Nasz przewodnik walczyl po wycofaniu sie Amerykanow z ofensywa armii polnocnej. Spedzil pozniej, jak mowil "tylko 3 lata" w wiezieniu. Byl pelen optymizmu na przyszlosc i twierdzil, ze jest szczesliwy, bo ma prace i stac go na wyslanie dzieci do szkoly. No i zdecydowanie mowil, ze zmiany na dobre to wynik otwarcia sie Wietnamu na kraje kapitalistyczne i ich inwestycje. Powiedzial, ze Wietnam ma 2 opcje: albo Chiny, albo Ameryke i panstwa zachodnie. Stwierdzil przy tym od razu, ze Wietnamczycy nie lubia Chin, wiec opcja faktycznie pozostaje tylko jedna. Najpierw zabral nas do ruin kosciola, w ktorym ukrywali sie zolnierze Polnocy. Po drodze zatrzymalismy sie tez przy "Horrible Highway", ktora ludzie uciekali przed bombardowaniami. Co ciekawe, uciekali na poludnie, a nie na polnoc skad maszerowali komunisci... Nastepnie odwiedzilismy wzgorze z bunkrem, z ktorego widac bylo linie McNammary (elektroniczny system wczesnego ostrzegania przed atakiem z polnocy) i strefe zdemilitaryzowana (DMZ) utworzona przy polnocnej granicy poludniowego Wietnamu. W czasie jazdy rozwazalismy wspolnie rozne tematy z zakresu historii i wojskowosci. Byla z nami rodzinka z Holandii, ktorej glowa dosc powaznie byla zainteresowana tymi kwestiami. Byla tez parka anglojezyczna. Po stwierdzeniu Holendra, ze najwiekszymi morderacami na swiecie byli Mao, Stalin, a dopiero na trzecim miejscu Hitler, dziewczyna anglojezyczna zapytala skad byl Stalin. W tym momencie dalbym sobie reke uciac, ze byli to Amerykanie. Okazalo sie, ze byli to po prostu malo zainteresowani historia Australijczycy.
Odwiedzilismy tez cmentarz wojskowy. W Wietnamie gineli zolnierze z Poludnia i Polnocy, ale tylko dla tych drugich sa cmentarze. Zolnierze z Poludnia sa zapomniani, ich spotkania sa nielegalne, nie maja wysokich emerytur. Zwyciezcy pisza historie. Na cmentarzu zapytalem naszego przewodnika jak sie czuje bedac w miejscu gdzie leza ludzie, ktorzy chcieli go zabic. Odpowiedzial, ze jest buddysta i ze on zyczy wszystkim ludziom dobrze za zycia jak i po smierci. Szanuje ich pamiec jako zmarlych i nie ma wobec nich zadnych zlych uczuc.

 Oficer armii Poludnia przed grobami zolnierzy Polnocy.

Kolejnym punktem wycieczki byl most  bedacy kiedys granica miedzy Polnoca a Poludniem. Po stronie Poludniowej byl dosc mocno chroniony. Byla wieza z wartownicza ze swiatlami "szperaczami" itp. Po stronie Polnocnej byl tylko posterunek policji i zestawy glosnikow do propagandy. Na Polnoc nikt raczej nie chcial uciekac z Poludnia, wiec zabezpieczenia potrzebne nie byly.

 Posterunek policji i po prawej polnocnokoreanskie "szczekaczki".

Ostatnim przystankiem byly tunele budowane w celu ochrony przed bombardowaniami. Byly one juz po polnocnej stronie i siegaly nawet do 23 metrow w glab ziemi. "Normalnie" ludzie zyli na glebokosci 16 metrow, jednak kiedy Amerykanie zrzucali bomby kopiace, musieli przeniesc sie na najnizszy poziom.

G.I. Jane w poszukiwaniu Commies

G.I. Joe na tropie Charlies

Oprocz kwestii wojennych dyskutowalismy tez o codziennosci. Dowiedzielismy sie miedzy innymi, ze w Wietnamie nie ma prawie wcale mleka. Krowy, ktore sie tutaj hoduje sa przeznaczone tylko na mieso. Wietanam musi wiec sprowadzac mleko z innych krajow, m.in. z Nowej Zelandii.

 Sliczna krowka, ale mleczka ci ona nie daje...

Droga powrotna do Hue wiodla wzdluz pieknego wybrzeza Morza Chinskiego, przez male wioski. Piekne plaze, czysciutka woda i niestety coraz wiecej budynkow hotelowych. Wietnamska wies jest jednak bardzo biedna, co widac golym okiem w tym, jak ludzie zyja, jak sie ubieraja. Sa to jednak ludzie szczesliwi i usmiechnieci, w czym pewnie pomaga im wiara i brak rozbudowanej konsumpcji (co sie raczej szybko zmienia w zlym kierunku). Mimo pory deszczowej wody w rzekach i na polach ryzowych bylo bardzo malo. Pogoda w Wietnamie poki co nas rozpieszczala i porzadnie nas jeszcze nie zlalo.

 www.przeprowadzki.vietnam.com

Nastepnego dnia rano pojechalismy do Hoi An (3$). Z Hue to tylko 100 km, ale nasz super autobus jechal 4 godziny. Klimatyzacja byla tylko na dachu, w srodku byl tylko cieply nawiew. Jedna z najgorszych podrozy busem w ciagu ostatnich 6 miesiecy! Po drodze spotkalismy jeszcze wietnamskiego kolekcjonera banknotow, ktory bardzo sie uradowal gdy wreczylismy mu polska 50tke z Kazimierzem Wielkim.
W Hoi An, podobnie jak w Hue nie rezerwowalismy wczesniej hostelu. Wysiedlismy z busa i po drugiej stronie ulicy znalezlismy fajna dwojke za 15$. Od razu zamowilismy wycieczke do My Son na nastepny dzien (6$ z obiadem i powrotem lodzia) oraz autobus do Nha Trang na wieczor po wycieczce (15$/osobe). Pozwiedzalismy troche miasto bez wchodzenia do zabytkow i placenia za nie. Bylo to jak dotad najladniejsze miasto w Wietnamie. Piekny kryty japonski most, brazowa rzeka przez srodek, a przy niej zolte domy, i do tego blekitne niebo i zar lejacy sie z niego. Po raz pierwszy sprobowalismy tez soku z bambusa z lodem z ulicznej wyciskarki - pycha!

 Friends for ever!

Komunikacja miejska w Hoi An

A przykladowy wielbiciel bambusa wyglada wlasnie tak.

Wojtek Cejrowski 2.0

Nastepnego dnia rano pojechalismy busem na wyprawe do My Son (nie "maj san", tylko "mi son", z bardziej dublinskim akcentem;)). Piekne swiatynie z indyjskimi wplywami, cos na ksztalt Angor Wat podobno. Troche zniszczone niestety przez dzialania wojenne. Najlepszy z calej wyprawy byl jednak przewodnik, ktory zachowywal sie jak Mariusz Mix Kolonko i z jego werwa przekazywal nam swoje opowiesci.

 Brat Mariusza.

Panienka z parasolka upolowala wielkiego fallusa :)

Motomyszy z Marsa on tour.

Do miasta wrocilismy lodka z przystankiem w wiosce stolarskiej.
Po powrocie wzielismy tylko prysznic i wpakowalismy sie do nocnego autobusu do Nha Trang. 12 godzin w nim spedzonych nie nalezalo do najprzyjemniejszych, szczegolnie dla mnie. Spalem moze maksymalnie 3 godziny, mimo ze byl to autobus z miejscami do spania. Klimatyzacja nie byla swietna, fotele z pseudoskory sprawialy, ze oplywalismy potem, a stan drog przysporzyl mi kilku siniakow.
W Nha Trang wyladowalismy o 6 rano i znowu wykonalismy numer z wpakowaniem sie do hostelu zaraz przy przystanku autobusu. Jak sie okazalo plaza byla o cale 2 minuty od tego miejsca, wiec zamiast spac poszedlem plywac o 6 rano, razem z tlumami Wietnamczykow. Aga niestety, z powodu problemow z paluszkiem u nogi, zdecydowala sie nie sprawdzac bajecznej przejrzystosci wody i jej ciepla. Plywanie zajelo mi tylko pol godzinki, bo kondycje zostawilem chyba w Polsce... Udalismy sie wiec na zasluzone sniadanko w barze na rogu i na lezakowanie.

 Jedyne interesujace obiekty w Nha Trang.

Plaza z rana, gdy nie bylo jeszcze zbyt goraco, byla zapelniona tubylcami. Wraz z narastaniem goraca pojawili sie na niej turysci i zaczeli sie smazyc na lezakach za 25$. My po raz kolejny okazalismy sie zwierzetami "nieplazowymi" i bez zalu zamowilismy na nastepny poranek 2. sierpnia autobus do Sai Gonu. Jesli ktos planuje wybrac sie do Nha Trang to odradzam, chyba ze ma sie troche wiecej czasu i kasy i chce sie ponurkowac. Nie ma sensu jechac tam zeby zobaczyc plaze i lezec plackiem.


 Z Sai Gonu niestrudzony korespondent,
Michal

3 komentarze:

  1. Witam!Witam w Wietnamie.Tam mieszkaja najbardziej dzielni z dzielnych na tym globie.Ostrzegam jednak.Nie jedzcie ryb lowionych w Mekongu.One cuchna jeszcz amerykanskimi zoldakami topionymi w tej rzece.Pozdrawiam serdecznie.Wujek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Azjaci maja krotkie.Podobno 12 cm to juz kolos.Ten na zdieciu to pewnie na czesc tych amerykanskich.Pozostawili tam podobno ocean spermy.Pozdrawiam. Wujek

    OdpowiedzUsuń
  3. Vietnam jest zajebisty :DDDDD ROLFFF

    OdpowiedzUsuń