czwartek, 15 kwietnia 2010

Zaleglosci vol 2 - Puerto Natales i trekking w Torres del Paine

Naszym kolejnym celem po Ushuai bylo Puerto Natales w Chile. Male miasteczko, ktore stanowi baze wypadowa do parku narodowego Torres del Paine. Zatrzymalismy sie tam w hostelu Backpackers Kawashkar, ktory z czystym sumieniem moge polecic kazdemu, kto zawita do Puerto Natales. Omar - wlasciciel hostelu - stworzyl niesamowity klimat, sypie radami jak z rekawa i jest bardzo pomocny:) dosc powiedziec, ze czekal na nas do okolo polnocy, zeby pokazac nam w ogrodku z latarkami na glowie jak rozlozyc namiot :) na miejscu jest wypozyczalnia sprzetu turystycznego niezbednego do trekkingu w Torres del Paine. Do tego przyzwoita cena i pyszne sniadanie :) acha, i pamietajcie zeby nie karmic psa Ajaxa :)
Wyposazeni w wiedze (hehe), wszelki niezbedny sprzet (spiwory, namioty, butle gazowe) oraz jedzenie na 4 dni wyruszylismy rano z hostelu na podboj Torres del Paine. Postanowilismy zrobic tzw. trekking ''W'' w 4 dni (3noce). Troche karkolomnie, bo zazwyczaj robi sie ta trase zostajac w parku 4 lub 5 nocy. Cala trasa ma 72 km.
Po 2 godz jazdy autobusem dojechalismy na miejsce i rozpoczelismy nasza przygode. Zmienilismy nasz pierwotny plan i postanowilismy dac sobie mocno w tylek i zrobic cale ''W'' z plecakami wazacymi ok 15 kg ( pierwotna wersja zakladala, ze pierwszego dnia zostawimy u podnoza gory caly sprzet i pojdziemy tylko z woda i przekaskami pod lodowiec Glaciar Grey). Dojscie do campingu zajelo nam 7 godzin.Wiatr dochodzacy miejscami do 160 km/h. Z tego wiatru wlasnie, oprocz pieknych widokow, najbardziej slyna Torresy. Zostalismy poinformowani przed wyjazdem, zeby caly czas byc przygotowanym na to zeby pasc z plecakami na ziemie w razie podmuchow. Praktycznie caly czas trzeba byc skupionym, gdyz wiatr przychodzi z nikad, jest cisza kompletna i nagle tak silny podmuch ze nie wiadomo co sie dzieje. Bywaly nawet smiertelne wypadki, kiedy wiatr zdmuchiwal ludzi.
Po kliku godzinach z plecakami nie moglismy sie juz doczekac, kiedy w koncu ujrzymy camping. Niestety ostatnie podejscie bylo bardzo strome, wiec po 6 godzinach marszu nogi odmawialy posluszenstwa i trasa wydawala sie nie miec konca. Klelam na czym swiat stoi. Nie przypuszczalam ze na tylu rzeczach moze stac swiat... :)
Mniej wiecej tak wygladal nasz kazdy dzien. Wstawalismy rano, jedlismy sniadanie, skladalismy namioty, wyruszalismy w droge, 7-8 godzin marszu, rozkladanie namiotow i zgon o 19 wieczorem :) mycie, a raczej podmywanie sie lodowata woda z rzeki polewana z butelki. chodzenie spac i wstawanie z kurami. 4 dni w tych samych ubraniach. W nocy zimno i wialo jak cholera, a campingi sa umieszczone miedzy drzewami. Chociaz i tak mielismy szczescie i pogoda nam dopisala, bo nie padalo w ogole.
Ostatni dzien byl niesamowity, gdyz jakims cudem niewyobrazalnym wstalismy o 4.30 rano (oprocz Seby ktory na dzwiek budzika odwrocil sie dupa do Jarty i powiedzial : pier...e nie ide!! i nie poszedl!!) , zeby z latarkami czolowkami wspiac sie pod Torresy i zobaczyc - ponoc niesamowity - wschod slonca. Wschod slonca byl rzeczywiscie piekny, ale wieksze wrazenie zrobilo na nas samo podejscie pod Torresy, kompletna nieznajomosc trasy, w totalnych ciemnosciach i strasznym zimnie (padal snieg). Z potezna dawka adrenaliny oraz wylewajaca sie miejscami glupota dotarlismy na miejsce w godzine krocej niz zakladala mapa. Na gorze czekalismy wiec na wschod slonca ponad godzine szczekajac zebami i pogryzajac Snickersy. Ciemnosc rozswietlal juz ksiezyc i zanim zrobilo sie jasno cale otoczenie wygladalo jakbysmy nagle znalezli sie na ksiezycu. Niesamowite wrazenie! Pozniej wschod slonca i zmieniajace wraz ze sloncem kolory skaly, fotki i biegiem na dol :) Seba juz czekal na nas z goraca herbata... nie no ponioslo mnie - sami sobie zrobilismy, ale marzylismy w drodze, zeby nam zrobil :) poskladal za to namioty :)szybkie sniadanie i pozniej juz caly czas w dol, do schroniska skad mial zabrac autobus. I tylko wspolczulismy tym ktorzy z wielkimi plecakami szli w druga strone i dopiero zaczynali wedrowke :)
Teraz z perspektywy czasu (kiedy juz nie niesiemy ciezkich plecakow pod niekonczaca sie gore:)) oceniamy, ze trekking w Torres del Paine byl jednym z high light'ow naszego pobytu w Ameryce Poludniowej.
Wrocilismy jeszcze na jedna noc do tego samego hostelu i po 4 dniach jedzenia zupek w proszku, suszonych owocow i slodyczy w koncu zjedlismy dobra zasluzona kolacje i napilismy sie piwa :)
Nastepnego dnia wyruszylismy z powrotem do Argentyny - El Calafate.

Siostra_Tomka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz