wtorek, 16 lutego 2010

Argentyna ehhhhh....

W sumie na tym westchnieniu pełnym podziwu można by było zakończyć opis tego, co do tej pory przeżyliśmy i zobaczyliśmy w tym kraju. Od zawsze chciałem odwiedzić Argentynę i teraz spełnia się moje marzenie. Ze wszystkich zaplanowanych państw do odwiedzenia, to właśnie na Argentynę czekałem najbardziej, no i teraz wreszcie tu jestem. Po prostu ekstaza!

Dorzucę jeszcze tylko kilka słów o naszym ostatnim dniu w Rio, bo był to przecież 12 lutego - początek karnawału. Od samego rana dookoła hostelu, na głównym placu w Lapy zbierali się ludzie, pojawiały się coraz to nowe stragany i stoiska z wszelakimi dobrami spożywczo-imprezowymi. Im bliżej zmroku tym więcej ich było i robiło się coraz ciaśniej. Po zmroku to już było czyste szaleństwo. Tłumy ludzi były po prostu wszędzie pląsając w rytm samby, której dźwięki emitowała jeżdżąca dookoła dzielnicy ciężarówka. Za tym wesołym pojazdem podążał sznur tancerzy. Nie byli to profesjonalni tancerze z pięknymi strojami, ale zwykli ludzie, każdy mógł się przyłączyć do tej ulicznej zabawy. To właśnie było piękne, bo będąc na ulicy, mimo potwornego tłoku czuło się radość i bezpieczeństwo. Ludzie po prostu uśmiechali się i bawili się ze sobą.
Jakoś przecisnęliśmy się przez ten rozentuzjazmowany tłum i udaliśmy się w kierunku Avenida Rio Branco - centralnej ulicy miasta. Była tam rozstawiona scena a z niej oczywiście płynęły dźwięki samby granej na żywo przez czarnoskóry band. Do tego dochodził śpiew podstarzałej gwiazdy samby, która dawała czadu na scenie na bosaka. Nie trwało zbyt długo zanim daliśmy się porwać tym gorącym rytmom i wtopiliśmy się w tańczącą gawiedź. Prym w tańcu wiodła Jarta, która robiła furorę wśród Brazylijczyków! Nawet Sebastian dał się w końcu porwać temu szaleństwu i zaczął kręcić pupą i nóżkami. Istne szaleństwo!!! Karnawał uliczny w Brazylii, to jest coś co każdy powinien przeżyć!

Niestety zabawa nie bardzo mogła dla nas potrwać do samego rana, bo rano mieliśmy złapać busa (auto) do Foz do Iguacu. Polegliśmy w okolicach 2 w nocy, ale straty w ludziach były... Jarta poległa o czasie nie znanym nikomu... Może to była 5, może 6... Dzielnie jednak wstała o 8 i na autobus nie spóźniliśmy się ani minutki. Spóźnił się za to Pan Autobus. Jakąś godzinkę... :)

Pierwsze wrażenia z autobusu - jak najbardziej pozytywne! Rozkładane siedzenia z podpórkami pod nogi, które tworzyły dość wygodną leżankę, przyjemny chłód i woda na pokładzie.

Po 5 godzinach wszystko zaczęło wyglądać trochę inaczej... Drogi w Brazylii są generalnie w stanie naszych kochanych polskich. Kierowcy nie przejmują się tym jednak i dają czadu po 90 na godzinę, co w autobusie daje efekt raczej słaby, bo trzęsie się on i podskakuje w każdym możliwym kierunku. Trochę narzekam, bo nasza podróż to było ponad 1400 km i około 26 godzin, z czego przespać udało mi się tylko jakieś 3... Dziewczyny za to spały po prostu na zawołanie, a Jarta przespała pewnie z 90% trasy, bo mimo, że autobus zatrzymywał się mniej więcej co 2 godziny, to ona była przekonana, że zatrzymał się tylko jeden raz. Ja mogę tylko pozazdrościć ;)
Całą trasę można podsumować jednym hasłem : krakersy i woda.  Tylko w te produkty byliśmy wyposażeni i jak tylko ktoś zaproponuje mi krakersa w ciągu najbliższych 10 lat, to nie ręczę za siebie... :)

Do Foz do Iguacu dotarliśmy nad ranem w Walentynki, czyli nasze ulubione amerykańskie święto ;) Piekielnie szybko złapaliśmy busa do Argentyny i oto jesteśmy w Puerto Iguazu.

Miasto zdecydowanie różni się od tego co widzieliśmy w Brazylii, wydaje się być bardziej europejskie. Jest tu zdecydowanie mniej ciemnoskórych. Widać za to wśród mieszkańców indiańskie rysy plemienia Guarani. Co nas uderzyło, to spokój na ulicy. Jest też jakoś czyściej i wydaje się bezpieczniej, chociaż w Rio po kilku dniach też już czuliśmy się swobodnie. Z dalszymi porównaniami poczekam jednak jeszcze trochę, bo ogromne Rio a maleńkie Puerto Iguazu ciężko porównywać. Na pewno na korzyść Argentyny przemawia natomiast zapach... Ulice przepełnione są wonią grillowanego mięsa, po prostu coś pięknego dla mięsożerców, czyli na przykład nas! :)

Wczorajszy dzień spędziliśmy w Parku Narodowym Iguazu. Przeżyć było mnóstwo. Zwariowana pogoda i piękno wodospadów zrobiły swoje i już chcemy przyjechać tu kolejny raz!

Michał, dumnie zwany pishtaco :)

7 komentarzy:

  1. Stryju a jak kobiety w brazylii ? czy nadają się na jasyr?

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem ja Tobie, że zdecydowanie przereklamowane są Brazylijki, co stwierdziliśmy obiektywnie wszyscy :) Argentynki za to dają radę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo.Zadzwoncie do Gombrowicza moze zalatwi Wam jakis transatlantyk do Auckland.Pozdrawiam. Wujek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super! Pozdrowienia dla Seby :)
    Narciarze z LesMeni ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. T-REAL pisze...

    ehhhhh...a tu tak zwyczajnie i nieturbulencyjnie:-)
    no to teraz Wuju, w przerwach pomiedzy kolejnymi seriami zdjec,obowiazkowo Cortazara ... w oryginale:-P

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam mocne postanowienie przeczytać w ciągu najbliższych 3 lat "Grę w Klasy" w oryginale :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Karwanwał to musiało być przeżycie - ja sobie mogę tylko wyobracać i zobaczyć na filmach, a być tam to duża różnica

    Ta podróż autobusem to musiała wymęczyć - chodź ja również należę do tych co nie mogą zasnąć - za to przynajmniej widoczki przez okno można było oglądnąć, a co zobaczysz to twoje. Powtórki raczej nie będzie po co 2 razy zwiedzać to samo - tyle jest rzeczy jeszcze do zobaczenia.

    OdpowiedzUsuń